wtorek, 24 czerwca 2014

Jak tanim kosztem wykończyć kuchenny zlew

Dziś długi tuturial więc wstęp jak najkrótszy :)

Oto jak wyglądał mój kuchenny zlew zaraz po tym jak wprowadziliśmy się do naszego nowego/starego domu:



A oto co z nim sobie zrobiłam żeby mi było miło zmywać naczynia:



Do tego potrzebna mi była cała masa rzeczy:


Ale z tego wszystkiego specjalnie dokupiona do tej konkretnej roboty była tylko błękitna fuga i rozety do baterii (które zresztą nie pasują i do dziś szukam nowych). Cała resztę miałam w domu - to resztki po remoncie i produkty do decoupage'u, te najtańsze.

Pracę moją można podzielić na dwa etapy:

1. PRZYGOTOWANIE PŁYTEK


Wymarzyłam sobie płytki ze wzorkiem - takie nieco kosztują, więc by nie obciążać naszego nadszarpniętego wówczas remontem domu budżetu postanowiłam sobie takie spreparować metodą decoupage'ową. W końcu do tego wystarczy jedna taniutka, zwyczajna serwetka a wzorów tychże jest istne zatrzęsienie! Przebierałam więc jak w ulęgałkach aż znalazłam piękny, subtelny i nawet bardzo kuchenny motyw imbryczka do herbaty z filiżanką.


Jak widać płytki "z odzysku" miały również nieciekawy kolor, więc musiałam je pomalować - ale by farba (a na niej mój decoupage) się dobrze trzymała, zagruntowałam je wcześniej specjalną farbą gruntującą do ceramiki i szkła. Wszystko najlepiej robić jest zwykłą gąbką do zmywania pociętą na kilka pasków.
Płytka w środku wycięta jest na rury od kranu - to już robota męża, inne krawędzie docinałam sama. Wszystkie te brzegi pokryłam dokładnie grubą warstwą gruntu a potem farby, by nie były takie ostre (potem doszłam do wniosku, że wystarczyło je przetrzeć papierem ściernym).



Tak wyglądały pomalowane już płytki - do białej farby dodałam trochę beżowego barwnika, raz, że nie lubię czysto białych powierzchni, dwa - kolor musiał być jak najbardziej zbliżony do koloru wybranej wcześniej serwetki.



Jak widać kolor udało się dobrać idealnie, teraz trzeba było wyrwać wzór z serwetki i oddzielić wierzchnią warstwę:


Wydzierana metoda jest łatwiejsza niż pracochłonne wycinanie krawędzi wzoru ale właśnie dlatego tak ważne jest odpowiednie dobranie koloru tła. Po naklejeniu otoczka dookoła motywu staje się wtedy mało widoczna, pomagają również postrzępione przy wydzieraniu brzegi. 


Tak wyglądają już naklejone motywy. Naklejałam zwyczajnym Wikolem tylko mocno rozcieńczonym - mniej więcej do kosystencji rzadkiej śmietany. Potem polakierowałam wszystko lakierem wodnym, też takim zwyczajnym, do parkietu - ale przedtem bardzo ważna rzecz: serwetka tak naklejona musi zostać zabezpieczona przed wodą która znajduje sie w tym właśnie lakierze wodnym, w przeciwnym razie wchłonie tę wodę i się bardzo brzydko pomarszczy. Najlepiej zabezpieczy ją zaś... zwykły lakier do włosów! Ja kładę tego lakieru dużo, tak by całkiem zmoczył serwetkę i dla pewności kilka warstw. I tu kolejna ważna rzecz: gdy potem się lakieruje tym lakierem wodnym to pierwszą warstwę trzeba położyć raz przy razie i broń Boże nie poprawiać na świeżo - obydwa lakiery wtedy jakoś tak się łączą, że się strasznie wałkują i pojawiają się brzydkie farfocle. Gdy jednak ta pierwsza warstwa lakieru do parkietu wyschnie to już można malować we wszystkie strony i  długo poprawiać smugi od pędzla.
A propos pędzla - im bardziej miękkie włosie tym mniej smug zostawia.
Pomalować musiałam wszystkie kafelki - po pierwsze: mój lakier trochę zmienia kolor ostateczny powierzchni (lekko żółcieje z czasem), po drugie: to zabezpieczenie przed wodą. Lakier wodny zmywa się wodą, więc zastosowanie go nad kuchennym zlewem było trochę ryzykowne, dlatego też nałożyłam go wiele warstw (już nie pamiętam dokładnie ile ale raczej -naście, jak nie -eści). Jak na razie, minęło parę latek i ogólnie się sprawdza, mimo że często przecieram płytki wodą z płynem do mycia naczyć - tylko w jednym miejscu, przy mydelniczce trochę się wytarł.

Jak już duże płytki były gotowe, a więc zwolniło sie miejsce na blacie roboczym (jak widać kilka zdjęć wyżej zawsze totalnie zagraconym) wzięłam się za mniejsze płytki okalające te duże. Wtedy po raz pierwszy do czegoś konkretnego przydała mi się znajomość Autocada, hehe. Rozrysowałam sobie wszystko w tym programie a on łaskawie podał mi gotowe wymiary docelowe płytek. Musiałam je tylko wyciąć z dokładnością do milimetra na mojej przedpotopowej maszynie co nie było łatwe ale się w końcu udało!

Pomalowałam sobie jedne na kremowo drugie na błękitno, do kremowej farby dodając niebieskiego barwnika, wcześniej oczywiście gruntując wszystko, a potem kładąc wiele warstw lakieru do parkietu.


Gotowe płytki wyglądały tak:


Na tym kończy się etap pierwszy i można działać dalej:

2. KŁADZENIE PŁYTEK (trochę kiepsko to brzmi, ale co tam :)

Na początek zdarłam tapetę dokładnie do miejsca w którym miały się kończyć płytki:



Potem, ciekawa sprawa ale musiałam całą ścianę pobić młotkiem tak aby uzyskać nierówną powierzchnię. Farba użyta tutaj wcześniej sprawiała, że ściana była śliska i gdybym tego nie zrobiła płytki nie trzymałyby się dobrze. W łazience było tak samo - położyliśmy płytki a one na drugi dzień najspokojniej w świecie poodpadały sobie razem z zaprawą. 


Następnie, po odkręceniu i zdjęciu baterii z kranem, nałozyłam grubą warstwę zaprawy na ścianę i na płytkę i...



i pierwsza została przyklejona!


Potem poszła reszta dolnych a potem górne - do kladzenia ich nie potrzebowałam nawet poziomicy, doskonale sprawdzała sie zwykła drewniana listewka - dociskałam nią kolejne płytki żeby wszystkie leżały w jednej płaszczyźnie.


Jeszcze na świeżo ostrożnie, tak by nie poruszyć płytek, wytarłam je z zaprawy i wytarłam resztki zaprawy dookoła:


I tak to wyglądało wtedy:



Nareszcie można było przykręcić kran z powrotem i odkręcić główny zawór wody :)

Drugiego dnia, gdy zaprawa podeschła i miałam pewność że duże płytki się nie przesuną, zaczęłam nakładanie małych. Najpierw oczywiście oddarłam odpowiedni pas tapety i pobiłam młotkiem ścianę. 

 
Zależało mi na szerokich fugach, w końcu miały być ozdobne - niebieskie, więc pomiędzy płytki powsadzałam po dwa krzyżyki. Tu też równałam wszystko listewką.


Po nałożeniu reszty płytek wytarłam wszystko wilgotną gabką. Starałam się wybrać dookoła całości jak najwięcej zaprawy by zmieściła się tam fuga. Gdy się już z tym uporałam zostawiłam wszystko do wyschnięcia.


Gdy to już się stało, dolna szczelina została wypełniona silikonem do uszczelnień sanitarnych - zlew ten jest, że tak powiem, ruchomy (można i trzeba go czasem lekko unieść, więc fuga w tym miejscu mogłaby się wykruszać).


Silikon został elegancko wygładzony palcem:


Pozostało jeszcze fugowanie, najlepiej i najdokładniej można to zrobić własnymi palcyma :) Ma się wtedy pewność, że zaprawa do fugowania została wciśnięta w każdą szczelinę.


Po nałożeniu fugi płytki wyglądały bardzo interesująco, że tak powiem, artystycznie :) Szkoda że nie mogło tak zostać :) No ale jak tylko zaprawa trochę podeschła zabrałam się za ostrożne usuwanie jej nadmiaru i wygładzanie szczelin.


Pamiętałam także żeby ładnie wyrównać fugę otaczającą całość:


Na płytkach pozostały jeszcze małe smugi zaprawy ale takie ślady już bardzo łatwo usuwa się po całkowitym wyschnięciu.


I tak właśnie wygląda całość z bliska, już po wyschnięciu i umyciu:


Pod zlew uszyłam zasłonkę, której "montaż" odbywa się właśnie poprzez lekkie unoszenie zlewu - podwiązuje się ją do stalowej rurki podtrzymującej go.
No cóż, na koniec mogę powiedzieć tylko, że kosztowało mnie to dużo... pracy. Więc jeśli macie zachomikowane w domu resztki różnych rzeczy i narzędzi pozostałych po remoncie, to do dzieła! Można prawie za nic zrobić coś. Mój zlew zamiast straszyć cieszy teraz oko.