wtorek, 21 października 2014

Wyprawa do Zoo

To było piękne niedzielne przedpołudnie. Słonecznie, ciepło - 20 stopni. Jak na koniec września - rewelacja. Zaparkowaliśmy w dobrym miejscu bez długiego krążenia co jeszcze poprawiło nam humory. Zrelaksowani więc i zadowoleni wyładowujemy dzieciaki z samochodu. Mąż rozkłada wózek, ja pakuję do niego młodszą ciufcię, jej torbę, cieplejsze ciuchy na wszelki wypadek, opatulam szyję starszej ciufci bo w cieniu czuć jednak rześkość jesiennego powietrza. Zamykamy samochód i szczerząc się do siebie ruszamy w stronę wejścia do Zoo. Mój uśmiech jednak szybko więdnie a na usta ciśnie się pytanie:
- Masz bilety?
Mąż patrzy na mnie zbity z tropu a już wiem, wiedziałam to zanim zadałam to pytanie, że odpowiedź brzmi "nie". Że nie mamy biletów. Zostały się. Zostały się na parapecie w domu. Zapomniałam ich wziąć. A wydawało się, że pamiętałam o wszystkim. O jedzeniu dla dzieci, pieluchach, chustkach do pupy, kocyku, chrupkach, ciastkach, nawet o takiej dupereli jak pomadka do ust. Ale o najważniejszej rzeczy zapomniałam. Bilety do Zoo. Darmowe. Krwawica ojca - dosłownie, bo zapłacił za nie własną krwią (jako honorowy dawca krwi - dostał je razem z czekoladą). 
Nie żeby wstęp do Zoo był taki drogi ale przyjechaliśmy do Warszawy specjalnie po to by wykorzystać te darmowe bilety.
- Ty sieroto! - mąż patrzy na mnie z politowaniem. Beztroski nastrój mija a ja miotam się w myślach co teraz robić? Jechać po nie do Anina (zostały się w domu u babci)? Pakować dzieciaki znów do samochodu? Znów stać w korku przy stadionie?
- Dobra kupimy nowe, chodź! - postanawia mąż z rezygnacją - Przecież to nie fortuna.
Idę posłusznie za nim i czuję się jak ostatni debil. Może to faktycznie i nie fortuna ale żeby zapomnieć najważniejszej rzeczy! Cóż, to cała ja. Kiedyś też przejechałam pół Warszawy po to by pod samym basenem przypomnieć sobie, że nie wzięłam karnetu.
- Dlaczego to ja zawsze muszę pamiętać o wszystkim? - próbuję jeszcze desperacko przelać choć część winy na kogoś innego.
- Żeby tylko nie było tak, że kupimy bilety i okaże się, że jednak mamy tamte - po chwili ciszy odpowiada mąż.
Nagle spływa na mnie objawienie. Przez zatkane sita pamięci przesącza sie wspomnienie - obraz mojej ręki zgarniającej z parapetu trzy zielone, błyszczące w padającym przez kuchenne okno słońcu bilety. Ta ręka zgina je potem starannie na pół i wkłada... gdzie? chyba... do torby dziecinnej, która... jedzie właśnie z nami w koszyku pod wózkiem!
Stanęłam jak wryta, otworzyłam szeroko oczy i rzuciłam się szczupakiem pod wózek. Wyszarpałam torbiszcze, postawiłam je na chodniku i zaczęłam gorączkowo przeszukiwać boczne kieszenie. Zaczęłam od największej - nie ma. Potem ta przezroczysta, gdzie zawsze chowam grzechotki - nie ma. Trzecia na suwak - też nie ma! Tracąc nadzieję odpięłam rzepa ostatniej, najmniejszej i nagle - niebiosa się otwierają nade mną a stado aniołów śpiewa chóralnym głosem: ALLELUJA! SĄ! Są bilety! Elegancko złożone trzy kolorowe bilety do Zoo leżą sobie razem z pomadką! Włożyłam je jak pakowałam dzieciom torbę jako pierwsze, na tyle machinalnie, że główny strumień mojej świadomości w ogóle tego nie zarejestrował. A więc Alleluja! Mamy bilety! Wchodzimy za darmo!
Maż patrzy na mnie wciąż z politowaniem, wiem co sobie teraz myśli. Pewnie to że by mnie udusił gdybym te bilety znalazła odrobinę później, gdybyśmy już kupili nowe w kasie.
Dobry nastrój wraca, wchodzimy przez bramę, bez czekania w dłuuugim ogonku do kasy. Znowu jesteśmy zrelaksowani i uśmiechnięci - na tyle, że trzymają się nas głupawe żarty:

Oho, zaraz pan wpadnie do wody i hipopotamy też go zjedzą, hihihi...
Uważaj Bartek, lew się na ciebie patrzy, pewnie ma ochotę cię zjeść, huhuhu...    



Uwaga! Piranie z tyłu, hehehe...  
Patataj, patataj, patataj...
Bartek, miej się na baczności, rekin już do ciebie płynie i zaraz cię... eee to już nudne...
"Ech ci rodzice, wszyscy tylko 'zje cię, zje cię', banalni do bólu."  
Bartek zapatrzony...

... Ciufcia spokojnie zasypia przy krokodylach...
... i budzi się na samym końcu zwiedzania, w sekcji ptaków.
Jaka dziwna kolorowa kura! Zdziwienie na widok ary - bezcenne! :)
Jeszcze tylko nosorożce...
... słonie i - do domu! 
To była bardzo udana wycieczka, dzieci nie marudziły (młodsze i tak większość czasu przespało), dzikich tłumów nie było, słońce świeciło cały czas ale i tak ze wszystkiego absolutnie najważniejszy był:


BALON! Wypełniony helem niebieski balon-traktor! Bartek z nim spał, z nim jadł, chodził z nim na spacery i nie pozwalał nikomu go dotknąć :)

poniedziałek, 6 października 2014

Komin na szyję

Piękny  był dziś dzień! Nie tylko dlatego że taki słoneczny i ciepły jak na początek października - również dlatego, że dziś wszyscy ludzie których mijałam na zakupach uśmiechali sie do mnie. I ekspedientki, i panie w przedszkolu, i panie z kolejki do kasy w sklepie. Zwykli przechodnie również. Niektórzy nawet zagadywali żeby poprowadzić przez chwilę miłą, niezobowiązującą rozmowę. Co sprawiało że wszyscy byli tacy sympatyczni i uśmiechnięci? Co wywoływało ten szczery uśmiech na ich twarzach?
Ano, to śliczne, małe stworzenie które kroczyło obok mnie:


 Tak to właśnie jest z małymi dziećmi - działają na ludzi jak katalizatory uśmiechu. To jest wielki plus kiedy trzeba załatwić coś np. w urzędzie. Wystarczy zgrabnie wsadzony pod pachę maluch i nagle WSZYSCY są dla ciebie mili :). Przetestowałam to wiele razy w przeróżnych urzędach, przychodniach, bankach, na poczcie itd. Trudno powiedzieć jednak kiedy dziecko wyrasta z tego wieku, mój starszy syn (4,5 roku) od pewnego czasu już nie daje takiego efektu ;) Na pewno im mniejsze dziecko tym lepiej no i dziewczynka chyba działa silniej :)
Jak tu teraz zgrabnie przejść do tematu dzisiejszego postu... Bo właściwie to miało być o kominach. Takich na szyję. Przez cały wrzesień było ciepło jak latem, ale teraz już zrobiło się chłodnawo i potrzebowałam czegoś na szyję dla młodszej ciufci. Na szalik jeszcze za ciepło, więc pomyślałam o kominie z cienkiej dzianiny. Nie jeździłam jednak od sklepu do sklepu w poszukiwaniu odpowiedniego, pojechałam od razu do mojego ulubionego lumpa i kupiłam tam bluzkę ze wzorem i w kolorze który mi najbardziej odpowiadał i z takiego właśnie materiału o jaki mi chodziło. W domu przycięłam ją pod pachami i odcięłam dolny ściągacz tak że wyszła z tego tuba o długości jakichś 30 centymetrów:


 Nie musiałam obrębiać brzegów bo w takiej dzianinie brzegi się nie strzępią i same zwijają się w zgrabne ruloniki. Szerokości nie musiałam też regulować bo okazało się, że bluzka w rozmiarze M jest w sam raz na szyję czternastomiesięcznego dziecka.
Następnym razem znajdę bluzkę na taki komin dla siebie, pewnie trzeba będzie kupić rozmiar XL. Polecam ten sposób bo po pierwsze jest tani, a po drugie w takim gabeciu można poprzebierać we wzorach i kolorach i znaleźć coś bardzo oryginalnego dla siebie.
Dziś na przykład znalazłam dla synka tiszercik, który idealnie oddaje jego charakterek: 


Na koniec jeszcze trochę zdjęć jak się komin na szyi ciufci ładnie prezentuje: