sobota, 31 stycznia 2015

Mistrzostwa Polski MTB 2000


Tak ostatnio zaczynam orbitować przy moim rowerze - muszę go podregulować na nowy sezon, coś tam wymienić i zamontować rogi, które wreszcie znalazłam. Zawsze jak tak przed wiosną kręcę się przy nim to przypominają mi się różne rzeczy z przeszłości, kiedy kolarstwo było dla mnie niemal religią a rower prawie bogiem.
I niedawno właśnie przypomniał mi się jeden z takich wieczorów, gdy w domu rodzinnym na klatce schodowej szykowałam rower do mistrzostw Polski. Nie będę tu jednak przynudzać o wyścigu, nie, nie, nie... dzień wcześniej wydarzyło się coś o wiele bardziej hmmm... intensywnego. 
Tak więc w piątek, siedziałam przy tym rowerze chyba do pierwszej w nocy, bo przed tak ważnym wydarzeniem trzeba było rower dobrze wyczyścić, podregulować a i jeszcze jakieś klocki hamulcowe wymienić czy coś tam więc się zeszło. Nie za dobrze bo następnego dnia trzeba było wstać o czwartej rano. Jeździłyśmy wtedy z siostrą razem w barwach klubu Optex Opoczno, który siedzibę miał właśnie w Opocznie, czyli równo 100 km od Warszawy. Z tego powodu z transportem trzeba było nieco kombinować. Jak zawody były na północ od Wawy, gdzieś w Białymstoku lub Ełku to koledzy jechali przez stolicę i po drodze nas zabierali, natomiast jak zawody były na południu, to albo dojeżdzałyśmy do klubu pociągiem i dalej z klubem naszymi transitami albo jak dojazd był dobry to jechałyśmy na miejsce pociągiem. W tym przypadku dojazd był właśnie dobry, wystarczyło wstać około tej czwartej, zdążyć na pociąg około piątej z Anina do Warszawy Wschodniej, tam przesiąść się na pośpieszny o 6:36 który leciał już do samego Wałbrzycha. Stamtąd miał nas odebrać trener i zawieźć do hotelu, który znajdował się w Szczawnie-Zdroju.
Kilka godzin snu przed jednym z ważniejszych wyścigów w roku to trochę mało, ale co było robić - wstałyśmy, bilety kupione parę dni wcześniej wsadziłyśmy w kieszeń, torbiszcza z ciuchami na plecy, hop na rowery i pojechałyśmy na stację. Z podróżowaniem z rowerami to był ten problem, że żeby to robić przepisowo i żeby się nikt nie czepiał to trzeba było je postawić albo na samym początku albo na końcu składu.
Na końcu to trochę strach bo tam zawsze łobuzy jeździły (według naszego mniemania) więc  pakowałyśmy się zawsze na początek. No i trzeba było stać obok i pilnować cały czas by nikt nie skroił nam naszego drogiego sprzętu - zawsze miałyśmy o to stresa. Często zdarzały się też niemiłe syknięcia innych pasażerów że przeszkadzamy.
Na początku wszystko szło składnie i bezproblemowo - pogoda zapowiadała się piękna, już od dłuższego czasu panowały letnie upały (to była połowa sierpnia zdaje się), zdążyłyśmy na podmiejski w Aninie, na Wschodniej byłyśmy o czasie, poczekałyśmy trochę i wtoczył się pospieszny do Wałbrzycha. Szósta rano, wszędzie pustki, w pociągu też, miejsca do koloru, do wyboru. Grzecznie wstawiłyśmy rowery na początek pierwszego wagonu za lokomotywą i usiadłyśmy sobie wygodnie w pierwszym puściutkim przedziale, wyciagnełyśmy kanapki, pociąg ruszył. Perpektywa podróży była wspaniała - miejsca siedzące, blisko rowerów - wystarczyło tylko wychodzić pilnować ich gdy pociąg będzie stawał na stacjach, których zresztą miało być niedużo. Nie pamiętam ile leci pośpieszny do Wałbrzycha ale miałyśmy być na miejscu na obiad. Dojechałyśmy tak w spokoju gdzieś w okolice Łodzi i decydowałyśmy właśnie, która pierwsza się zdrzemnie a która zostanie na warcie, kiedy do przedziału wcisnął się gruby, czarno obrośnięty konduktor ze standardowym "bileciki proszę". 
Z uśmiechem błogiego zadowolenia pokazałyśmy mu nasze bileciki i... tu eldorado się skończyło.
Pan konduktor stwierdził, że nasze bileciki są nic nie warte. To znaczy są warte coś ale nie w tym akurat pociągu, gdyż okazało się że pośpieszne Warszawa-Wałbrzych są rano dwa. Jeden odjeżdza 6:17, a drugi o 6:36 - te cyfry wbiły mi się na zawsze w pamięć :)
My miałyśmy wsiąść do tego późniejszego ale siłą rzeczy i w dobrej wierze wsiadłyśmy w pierwszy w który podjechał czyli w ten odchodzący o 6:17!
To według konduktora był wielki problem, ponieważ obydwa te pociągi jechały różnymi trasami, o różnej długości co wpływało na cenę biletu i stwierdził że jeśli chcemy jechać tym pociągiem dalej to musimy mu dopłacić trzydzieści złotych coś. Na to zrzedły nam miny bo jako młode, niezarabiające dziewczyny miałyśmy zawsze mało kasy a wtedy przy sobie tylko jakieś piętnaście złotych.
No i wysadził nas. Najnormalniej w świecie kazał nam wynosić się na najbliższej stacji. No i my, młode i głupie wysiadłyśmy. Tą stacją okazała się Łódź Widzew. Gdy piękny, komfortowy pociąg odjechał w siną dal, naszym oczom ukazała sie niemała, ale obskurna, zapyziała stacja gdzieś na uboczu miasta, z budynkiem z odpadającym tynkiem i brzydkim graffiti. Dookoła jakieś hałdy piachu, jakieś stare, zardzewiałe i rozwalające się wagony, na peronach żywej duszy, tylko wiatr przewala puste reklamówki. I jeszcze nazwa "Widzew" skojarzyła mi się tylko z jednym - z kibolami. Już ich widziałam oczami mojej zbyt wybujałej wyobraźni jak idą do nas po nasze rowery :)
I z miejsca zaczęłam panikować na całego: "ojej, co my teraz zrobimy, zostaniemy tu na zawsze, ukradną nam rowery, zabiorą nam nasze piętnaście złotych, jak my teraz pojedziemy dalej, ojej, przecież my wcale nie mamy za co pojechać dalej, my nie mamy nawet za co wrócić, co to będzie, co to będzie, wszyscy zginiemy itd", czyli u mnie standard. Już widziałam nas obydwie, obdarte i brudne, siedzące pod drzwiami stacji Łódź Widzew i żebrzące o drobniaki na powrót do domu. Muszę wspomnieć, że w tamtych czasach telefony komórkowe dopiero się zaczynały w Polsce i żadna z nas nie miała takiego a nasi rodzice nie mieli samochodu żeby po nas przyjechać.
Moja trzeźwo myśląca i twardo stąpająca po ziemi siostra zmierzyła mnie ostro wzrokiem,  wymierzyła mi na otrzeźwienie siarczysty policzek (na szczęście mentalny) i wysyczała:
- Zamknij się głupia panikaro! Daj mi te bilety!
Gdy spełniłam posłusznie rozkaz, zakomenderowała groźnym głosem:
- Siadaj tu i pilnuj betów! - po czym udała się do budynku stacji. Ja posłusznie usiadłam na ławce, wpatrując się z nadzieją w duże obdrapane drzwi za którymi zniknęła. Po pięciu minutach pojawiła się w nich z uśmiechem na ustach i nie wierzyłam własnym uszom jak powiedziała mi co następuje:
Bezczelny konduktor nie miał absolutnie prawa wyrzucać nas z pociągu bo na nasze bilety mogłyśmy sobie jechać dalej, trasy różniły się długością na tyle, że wystarczyłoby dopłacić jakieś 1-2 złote (słownie: jeden-dwa złote) a nie ponad trzydzieści.
Gruby, obleśny łapówkarz chciał sobie po prostu na nas dorobić.
Możemy na niego złożyć skargę (czego nie zrobiłyśmy, szkoda nerwów)
A najlepsze z tego wszystkiego było to, że miła pani w kasie wszystko ogarnęła, siostra dopłaciła te brakujące złotówki, dostałyśmy nowe bilety i mogłyśmy jechać dalej!
Szkopuł był tylko w tym, że już nie było tego dnia żadnego bezpośredniego pośpiesznego do Wałbrzycha tylko musiałyśmy się tłuc podmiejskimi, zaliczając przesiadki w KAŻDYM większym mieście które było po drodze. Czyli jakieś pięć. Koluszki, Opole, Wrocław, Częstochowa i jeszcze coś tam, już nie pamiętam co. Wszędzie nerwy, stres, kupa ludzi, na przesiadkach czekanie i po dwie godziny na następne połączenie. Zamiast jechać kilka godzin jechałyśmy kilkanaście! Za pozostałe 10 złotych musiałyśmy wykombinować picie i jedzenie na cały dzień, bo wyruszyłyśmy tylko z drugim śniadaniem i małą butelką wody na głowę. Jeszcze trzeba było dokupic żetony na telefon by informować trenera na bieżąco z każdej stacji, gdzie jesteśmy, kiedy możemy być na miejscu i ile się kolejne pociągi opóźniały. Stres największy miałyśmy w Opolu (wsiadła grupka na łyso ogolonych skinów, którzy sie bardzo głośno zachowywali i usiedli tylko ławkę dalej w przedziale) i we Wrocławiu. Tam miałyśmy półtorej godziny do następnego pociagu, już bezpośrednio do Wałbrzycha. Wybrałyśmy się więc na takie sobie mini zwiedzanie miasta, ale nie odjeżdżałyśmy daleko bo bałyśmy się, że zabłądzimy. Jak wróciłyśmy na peron to okazało się że na nasz pociąg czeka mrowie ludzi. Zwykle jak podstawiali skład to wsiadałyśmy z siostrą na rowery i jechałyśmy po peronie tak by zatrzymać się na przeciw wejścia do pierwszego wagonu by wsiąść jako pierwsze żeby nikt nie zajął swoimi bagażami jedynego miejca gdzie mogłyśmy postawić rowery. Tu było tyle ludzi, że nie mogłyśmy tego zrobić, w związku z czym wsiadłyśmy jako ostatnie i musiałyśmy się nieźle nalawirować między współpasażerami, natłumaczyć i naprosić się by nam pozwolili zaparkować w jedynym dozwolonym nam miejscu. W końcu się udało. Ustawiłyśmy rowery, upchałyśmy pod nie nasze torby na których wykończone usiadłyśmy. Pociąg ruszył i... kilka kilometrów za Wrocławiem stanął w szczerym polu. Było już pod wieczór i upał był wciąż niezgorszy ale w stojącym pod gołym niebem bez ani jednej chmurki zatłoczonym pociągu zrobił się nieznośny. Pot spływał nam po plecach a pociąg stał i stał i ani myślał ruszyć. W dodatku okazało się, że musieliśmy stanąć obok jakiejś oczyszczalni ścieków czy coś bo po chwili z zewnątrz zaczął dochodzić straszny smród, taki właśnie g*wniany! Potem, jak to zwykle bywa w pociągach zaczęły się pielgrzymki do ubikacji, pod której drzwiami siedziałyśmy. My i cały tłum innych ludzi ze swoimi wielkimi torbami - w końcu wakacje! Przechodzący do ubikacji musieli poruszać się pomiędzy nami ruchami konika szachowego, podnosząc nogi jak bociany. My musiałyśmy ciągle uchylać się by nie dostać butem w twarz. Wkrótce tak jak waliło g*wnem z zewnątrz tak zaczęło walić też g*wnem wewnątrz - z kibla.
Normalnie ubaw po pachy :) 
W końcu lokomotywa ruszyła i potoczyliśmy w kierunku naszego ostatniego przystanku - w Wałbrzychu wysiadłyśmy około godziny dziesiątej w nocy!
Wymęczone, niewyspane, zasmrodzone, wygłodzone - no bo ile można kupić jedzenia dla dwóch osób na cały dzień za 10 złotych? Żadnych szans na objechanie trasy, startowałyśmy na drugi dzień na żywca i nawet nie poszło nam najgorzej. Nawet myślę, że gdyby nas tam dowieźli, prawidłowo dokarmili i dochuchali to nie poszłoby nam dużo lepiej. Tak jakoś jest, że im trudniej, tym bardziej się człowiek zapieka w swoim "a nie dam się, a dam radę" :)
Po wyścigu w niedzielę oczywiście żadnej taryfy ulgowej tylko wieczorem o dziesiątej na nocny pociąg do Warszawy, tyle tylko było łatwiej, że już nas nikt nie wyrzucał bo wypytałyśmy panią w kasie dokładnie o wszystkie szczegóły i nawet był wagon bagażowy do którego oddałyśmy rowery. Mimo tłoku miałyśmy miejsca siedzące i niewygodnie, bo niewygodnie ale przespałyśmy się w końcu trochę.
A i jeszcze wspomnę, że w hotelu w Szczawnie ukradli mi zegarek! Siostra miała starego zenita (którego na szczęście jej nie ukradli) i zrobiła wtedy trochę zdjęć:
To ja, w Koluszkach, jeszcze poranny chłodek i jeszcze mina pewna siebie:


A to ja przy "zwiedzaniu" Wrocławia, mina już trochę zrzedła:



A tu ja wymęczona po wyścigu, z twarzą przypaloną przez słońce (ostry upał był):


Tu na ręku mam jeszcze zegarek, ale wróciłam już bez niego...












środa, 21 stycznia 2015

Jak zrobić skośny, trójkolorowy komin

Wiecie co jest najgorsze? Jak już zrobię coś fajnego co chciałabym tu pokazać i zabieram się za zrobienie zdjęć - to ni cholery ni ma słońca! Jak to zimą - szaro, buro, ciemno, mgliście - i jak tu coś ładnie sfotografować? Zrobiłam ostatnio fajne kominy i pasujące do nich rękawiczki dla dzieciaków, czaiłam się ze dwa tygodnie i nic, ani jednego jaśniejszego dnia. Zrobiłam w końcu te zdjęcia na bardzo pochmurnym spacerze. Dwa dni potem, jak na zlość - wyszło piękne słońce i świeciło prawie codziennie! Wtedy jednak dzieciaki umazały sobie buzie flamastrami. Kilka dni potem, jak intensywne zielenie i czerwienie zeszły z buź - kominy zostały upaćkane czekoladą z batoników zjedzonych w samochodzie a rękawiczki ziemią. Jak wyprałam wszystko - dzieciaki się pochorowały! Tak więc przedstawiam zdjęcia z pierwszego, pochmurnego spaceru, gdzie kominy prezentują się tak:




Pierwszy komin zrobiłam małej ciufci, jest dwukolorowy - różowo-biały. Tak byłam trochę niepewna, jak to wyjdzie ale jak przymierzyłam go jej po raz pierwszy to aż kwinęłam: "O Boże, jaki cukiereczek!" i poleciałam robić drugi, dla starszej ciufci, tym razem trójkolorowy - granatowo-niebiesko-biały.  Potem dorobiłam jeszcze do każdego pasujące rękawiczki.
Kominy są bardzo ciepłe, wspaniale opatulają szyje (zawijane są na dwa razy) i nie ma tych dyndających końców z którymi nie ma co zrobić, jak w przypadku szalików.
Zbliżenie na różowy:





I zbliżenie na niebieski:







Pokażę teraz jak zrobić ten niebieski, trójkolorowy i jak to zrobić, żeby paski były skośne. Na przykład wybrałam biel i odcienie zieleni. Można oczywiście zrobić komin tylko dwukolorowy ale polecam raczej ten z trzech kolorów - brzegi dzianiny ładniej się wtedy układają. W ogóle przy tego rodzaju robótce brzegi wychodzą bardzo ładne, są takie bardziej "porządne", grubsze niż w przypadku normalnego, prostego ściegu.

Wymiary jakie mają moje kominy:
Dla malucha mniejszego (półtorarocznego): 
szerokość 14 cm (ale nabrać trzeba na 16 cm)
długość: 92 cm
Dla malucha większego (5 lat):
szerokość: 18 cm (ale nabrać trzeba na 23 cm)
długość: 102 cm

Można przerabiać ściegiem najzwyczajniejszym - czyli prawe oczka po prawej stronie i lewe oczka po lewej stronie (tak jest zrobiony komin biało-różowy) ale wydaje mi się, że ładniej wygląda (i jest grubsza) dzianina wyrabiana z obu stron ściegiem tylko prawym (i tak jest zrobiony komin niebiesko-biały).

Na początek należy nabrać tyle oczek by wyszły nam te potrzebne centymetry - najlepiej zrobić to w kolorze, którego będzie na kominie najwięcej, by potem ładnie zamaskować miejsce zeszycia:


Potem trzeba przerobić pierwszy rządek a na jego końcu dodać nitkę drugiego koloru -




- od razu zamykając ostatnie oczko (już od pierwszego rzędu zaczynamy skos):


Czyli, jak widać wyżej, ostatnie dwa oczka przerobić razem nitką nowego koloru.
Następnie przerobić kilka oczek a nową nitkę zamontować na robótce robiąc ścisły, podwójny supeł w sposób podany poniżej:


Co z drugiej strony ma wyglądać tak:


Tych dłuższych nitek nie obcinać - po zeszyciu brzegów komina trzeba je ładnie wplątać w szew i takie wykończenie będzie najładniejsze.
Po przerobieniu pierwszego rzędu nowym kolorem (czyli drugiego rzędu robótki) należy na jego końcu dodać nitkę trzeciego koloru - aby to zrobić trzeba po prostu zawiązać supełek z nowej nitki na bieżącej nitce, o właśnie tak:
 

"Przyciaśnić" go i dosunąć do robótki. Z tej strony rzędu trzeba teraz dodać jedno oczko,  żeby to zrobić należy nitkę zaplątać na drucie w ten sposób: 


I przerobić trzeci rządek. Na jego końcu trzeba przerobić dwa oczka razem (w ogóle trzeba pamiętać o tym, że zawsze na jednym końcu robótki dodaje się oczko, a na drugim zawsze jedno się zamyka, przerabiając dwa razem - z tego powstaje piękny skos). 
I tu trzeba uważać - zawsze zamykamy te dwa oczka DWOMA nitkami, które z tej strony dyndają - zabierając do tego nitkę wolnego koloru, ma to wyglądać tak:

 
Powyżej widać dwa oczka nabrane na prawy drut, gotowe do przerobienia dwoma nitkami widocznymi z lewej strony.
A tak wygląda to po przerobieniu:


Jak widać, nowe oczko jest podwójne - składa się z nitek z dwóch kolorów - trzeba więc pilnować się by traktować je jako jedno oczko! 
Na razie całość wygląda tak:


No to teraz jedziemy z następnym rzędem i ponieważ mamy dostępne dwie nitki (tu jasno i ciemnozieloną), możemy sobie wybierać którą ten rząd przerobimy. Ja wybrałam ciemnozieloną. 
Na końcu tego rzędu również należy uważać by przerobić ostatnie oczko dwoma nitkami, by ta jedna (tu biała) nie dyndała sobie luzem:


Tu również powstaje oczko podwójne, które trzeba traktować jako pojedyńcze. W tym rzędzie, jak w każdym z tej strony trzeba dodać oczko na skos, tak jak pokazano poniżej:


W tak prowadzonej robótce, gdzie nitki każdego koloru są dostępne w każdym rzędzie, można z łatwością dobierać kolejność kolorów. Można zdecydować się na regularne pasy różnej lub tej samej grubości albo pójść na żywioł i zrobić pasy przeróżnej grubości i przeplatać kolory ze sobą w sposób dowolny.
Przy zmianie koloru, nitkę najlepiej prowadzić za prawym drutem, tak jak to widać poniżej:


Jeszcze raz pokażę jak dobierać nowe oczko przy zmienionym kolorze:


I tak wygląda robótka po przerobieniu kilkunastu rzędów i kilku zmianach koloru:


A tak wygląda z drugiej strony:


Jak widać układ pasów z każdej strony prezentuje się inaczej, ale przy takim ściegu fajne jest to, że jest on dwustronny! Wystarczy tylko zeszyć brzegi gotowego komina tak by szew był jak najmniej widoczny, wpleść w niego wszystkie wystające nitki i komin można nosić na obydwie strony.
Najlepiej zacząć dzierganie od szerszego pasa jednego koloru i zakończyć też szerszym pasem tego samego koloru i wypracować odpowiednio wzór pasów tak by po zeszyciu brzegów komina nie było widać odstępstwa od wzoru.

I jeszcze jedna ważna uwaga: 
Oczka które się dodaje trzeba "przyciaśniać", tzn. przerabiać ściągając nitkę mocniej, a dzianinę w tym miejscu w którym się oczka zamyka trzeba "poluźniać", czyli te oczka przerabiać luźno. Dzianina w tym brzegu gdzie się oczka dodaje ma tendecję do rozciągania się, a w tym brzegu gdzie się oczka zamyka ma tendecję do bycia bardziej ściągniętą, co może skutkować tym, że brzeg z jednej strony będzie dłuższy niż ten drugi.

Jeszcze zdjęcie tego jak ładnie wyglądają tak przerabiane brzegi:


Ups, widać pomyłkę w białych pasach (jeden jest podwójny). No przydarzyło mi się raz na cały komin i akurat musiało załapać się na zdjęcie! :/
  
I jeszcze zdjęcie samego komina:

 
Bardzo mi się taki ścieg podoba i na pewno zrobię coś jeszcze w ten sposób. 
Opis może jest długi i na pierwszy rzut oka ścieg wydaje sie trudny ale tak nie jest! Wystarczy zacząć, przećwiczyć kilka rzędów na małej próbce, ustawić sobie kolejność pasów i potem już leci jak złoto! Także polecam :)

Na koniec jeszcze zdjęcia dorobionych pod kolor rękawiczek:






Jeszcze się rozpędziłam i małej ciufci zrobiłam na zmianę jeszcze takie:


I tak się składa że powyższe rękawiczki można też kupić u mnie na daWandzie, czyli tu:
http://pl.dawanda.com/shop/sowastrychowa/3178135-Rkawiczki-dziecice


















czwartek, 8 stycznia 2015

Taka sytuacja...

Ach te chłopy...
Taka sytuacja przedwczoraj:
Mąż wrócił z roboty, oczywiście późno wieczorem, więc rozmowa przy szykowaniu się do spania, w łazience, jakaś jedenasta w nocy:

Zaczynam ja:
- Mam doła...
- Co znowu? - mąż odpowiada beznamiętnie.
- Ano, zima, mróz, śnieg, zapadało, wiatr wieje taki że nie ma jak wyjść z domu, siedzę z dzieciakami w tych czterech ścianach i świra dostaję od tego a do wiosny jeszcze tak cholernie daleko! Przerwa świąteczna jest, nawet do przedszkola nie podjadę, ludzi nie widuję, dzieciaki też już nie wiedzą co z nudów robić, ganiają się po kuchni a tak drą, że nie słyszę nawet że czajnik gwiżdże! Grzyb znowu się uaktywnia na ścianach, już nie wiem jak z nim walczyć, nic mi się nie chce, ojojojoj, ojojojoj, blablabla....
Widzę, że już nie słucha. Zaczynam z innej beczki:
- Znowu się w spodniach nie mieszczę przez te święta...
- Trzeba było tyle nie jeść. (Właściwie powiedział chyba żreć, albo wpie*alać, nie pamiętam ale normalnie zero empatii!).
- No co ty, święta były, jak tu nie jeść, tu goście, tam goście, nie jeść w święta to ponad moje siły!
(Właściwie w święta to ja nie jem tylko właśnie wpie*alam).
- No, moja żona wciąga jak kombajn Vistula, chamchamchamcham! - pastwi się mąż :)
Zaczynam znowu coś tam jęczeć, ojojoj, ojojoj, ojojoj... Co mąż, kończąc myć zęby, ucina ze stoickim spokojem:
- Inni mają tak samo.
Ja na to zaperzam się:
- Jak to tak samo, jak to tak samo, niewiele ma tak źle jak ja, sama na odludziu, zamknięta w czterech ścianach, ciebie nie ma cały dzień, dzieci cię tylko widują przez parę minut rano i w niedzielę (chwila na oddech) inni mają matki, babcie, jakieś teściowe przy sobie, do pomocy, ja nawet mam problem jak muszę z łazienki dłużej skorzystać!
I znowu ojojojoj....
- Daj spokój, ciesz się że dzieci zdrowe.

* * * 
Późno w nocy, godzina jakaś pierwsza?
Leżymy w łóżku, nawet nie wiem, zdążyłam przysnąć trochę czy nie? Mała ciufcia budzi się na karmienie. A ja, hihihi, nie muszę wstawać, bo jak wspomniałam wyżej, dzieci mają ojca tak mało, że ciufcia chce by w nocy to właśnie on ją karmił! 
Najpierw słychać szelest w jej łóżeczku a potem słodko sepleniący głosik wygłasza uroczo stęskniono-pytającym tonem:
- Tata?
- Taaak, tata jest i zaraz zrobi mniamniam - zapewniam zadowolona i wykopuję męża z łóżka:
- Słyszałeś? Córka cię woła. 
Mąż zwleka się z wyra, idzie do kuchni, szykuje jedzenie, tymczasem dziecię woła coraz bardziej stęsknionym głosem:
- Tata?.... Tata?.... Tata?
Mąż wraca z mlekiem, siada na łóżku, karmi małą, po wszystkim kładzie ją do łóżeczka i sam wali się na wyr.  Leżymy chwilę cicho i... zaczyna się:
- Łeeeeee, łeeeeee, łeeeeee, łeeeeeeeeeeee - w kilka sekund ciufcia ryczy na całego, nie wiem co o chodzi, przecież zwykle po jedzeniu zasypiała prawie od razu. Ponownie wykopuję męża z łóżka z instrukcją "polulaj". Ciufcia na rękach natychmiast się uspokaja ale męża idea lulalania to przejście się z dzieckiem od okna do okna i odłożenie do łóżeczka.
Co skutkuje natychmiastowym "łeeeeeeeeeee". 
Mruczę spod kołdry  "polulaj dłużej".
No to mąż chodzi chwilę dłużej - jakąś minutę i odkłada do łóżeczka. Na razie jest cicho ale jak tylko mąż dotyka głową poduszki "łeeeeeeeeeeee" rozchodzi się znowu po całym domu. 
- No co jest do cholery! - mrucząc pod nosem wstaje i znowu podnosi małą.
- Za krótko lulałeś, pobajeruj ją trochę - radzę, przeciągając się pod ciepłą kołdrą. 
No to mąż próbuje bajerować:
- Ciufcia, zobacz, Bartek śpi, mama śpi, pieski na dworzu śpią, kotki śpią i ty też śpij. No zobacz, tu jest twój kocyk, choć do kocyka, położymy się co? Położymy się ładnie i dam ci kocyk, twój ulubiony kocyk co? Kładziemy się a tu jest twój kocyk, twój miły kocyk, tak? Przykryjemy się ładnie i będziemy spać, tak?
Niestety ton jego głosu jest tak proszący, tak przerażająco proszący o swój własny sen, że wiem, że to się nie może udać.
Przez chwilę jednak panuje cisza i kiedy już wydaje się że wszystko skończone i mościmy się obydwoje pod kołdrą, straszliwe "łeeeeeeeee" rozlega się znowu.
Prawie czuję jak ślubnemu przechodzą ciarki po plecach i naprawdę czuję jak kuli się w sobie jakby dostał pięścią w brzuch. Właściwie to zaczyna mi się to podobać. Niezłą córka zemstę wymyśliła za mamę za ten wieczorny brak współczucia :)
Cała sytuacja powtarza się jeszcze jakieś dziesięć? piętnaście razy. Wszystko ciągnie się do wpół do czwartej! Gdy widzę, że mąż jest już u kresu sił i chodzi a właściwie maszeruje na sztywnych ze wku*enia nogach mieląc niesłyszalne przekleństwa pod nosem - dobijam go z mściwą satyfakcją, szczerząc się do siebie pod kołdrą:
- Inni mają tak samo, ciesz się że dzieci zdrowe!