środa, 27 sierpnia 2014

Macierzyńskie przeboje # 2

Dziś znów będzie o czymś innym. Otóż wczoraj: 
Wychodzę z domu, zamykam za sobą drzwi. W środku dzieci usypiają, mąż został się na posterunku. Przede mną cichy, spokojny wieczór. Po całodziennym deszczu mgły wstają z pól i łąk, na każdym źdźble trawy wisi kropla rosy. Z głębokim westchnieniem ulgi wciągam do płuc wszechobecną wilgoć. Wsiadam do samochodu, wkładam do radia kartę pamięci ze świeżo nagraną muzą i od razu rozwalam je na cały regulator. Wyjeżdżam na drogę i rozpędzam się jak najszybciej. Patrzę na zegar - dochodzi dwudziesta. Zdążę ale i tak nie zdejmuję nogi z gazu. Jadę szybko dla samej przyjemności szybkiej jazdy. Dookoła pusto, słońce już zaszło i spod horyzontu krwiście podbarwia rozchodzące się chmury.
Z głośników leci najnowszy Lenny Kravitz, basy podkręcone na maksa biją w uszy a ja drę się: "JEEEE! WOLNOŚĆ!!!"
Wypadam na międzymiastową i skręcam w kierunku miasta. Zbieram się szybko by ten za mną mnie nie wyklął że mu wyjechałam. Silnik wyje na wysokich obrotach, przyjemnie jest, gęba sama mi się śmieje. Mijam las, wyjeżdżam w pola. Dookoła po wioskach ludzie siedzą już w domach, jedzą kolację a może oglądają telewizję. Ja pędzę przed siebie, zadowolona. Mgła podnosi się coraz wyżej i gęstnieje. Lasy na horyzoncie powoli zaczynają w nią zapadać, już widać tylko rozbielone zarysy koron drzew. Jest przepięknie, uroczo, czarownie, niemal nierealnie.
Zmierzcha się - ten czas kiedy nie jest już jasno ale równocześnie nie jest jeszcze ciemno jest moją ulubioną porą dnia. Lubię ją zwłaszcza w mieście, gdzie wszystkie światła wystaw sklepowych, samochodów i neonów już się palą ale nie mając tła nocy za sobą nie kłują jeszcze tak w oczy. 
Wpadam na obwodnicę. Teraz One Republic z głośnika nadaje: "I'll be your light, your match, your burning sun...", ja się drę "yeah, I'll be your match!" 
..."And we'll feel alright, and we'll feel alright..." - ja na to, za przeproszeniem: "yeah, I'll feel fucking alright!"
Dokąd tak pędzi ta szalona matka-wariatka, tak upojona tą swoją chwilą wolności?
Ta odświeżona, uczesana i umalowana kobieta, ubrana w jedną z niewielu ocalałych od poplamienia bluzek? Z prawdziwą, małą torebką, w której nie ma ani jednej grzechotki? Uwolniona na dziś wieczór od tych wszystkich pieluch, fotelików, nosidełek, wózków, kaszek, papek itd?
Czy to na randkę? - No nie, bo przecież mężatka. To może na disco? - Skądże znowu. To na spotkanie z koleżanką? - Bynajmniej. Na zakupy? - Też nie. Do kina? - Skąd! To gdzie???
Do dentysty jedzie bo jej plomba w zeszłym tygodniu wypadła ha ha ha!!!

 

czwartek, 21 sierpnia 2014

Macierzyńskie przeboje

Miało być o gazetowym decoupagu ale dziś, dla odmiany, coś z zupełnie innej beczki.
Mianowicie: od dawna nosiłam się z zamiarem opisania pewnej rzeczy, tak dla siebie (ale podzielę się też tym z Wami).
Chodzi o to, żebym mogła to sobie przeczytać i dokładnie przypomnieć, tak dla poprawy humoru, kiedyś, kiedy spełni się moje marzenie.
Moje marzenie wygląda tak:
Wstaję rano, daję dzieciom śniadanie, one jedzą same, ubierają się same, potem wychodzimy z domu, ja otwieram drzwi od samochodu i mówię "pakować się do środka!"
I one pakują się do środka a ja tylko zapinam pasy. W czasie podróży, jak będą głodne, każdemu ciastko do ręki i jedziemy dalej.
Rzeczywistość natomiast wygląda tak:
Wracam rano z roweru (jest 7.30). Tak - mam czas jeździć tylko wcześnie rano, więc wstaję przed piątą i na około dwie godzinki lecę na rower. Wchodzę do domu i idę szybko pod prysznic. Mąż w tym czasie szykuje się do wyjścia. Biegam potem po pokojach w mokrym ręczniku rozgrzebując stertę wypranych ciuchów i wykrzykując "no i znowu nie mam co na siebie włożyć" itd., wszystkie to znamy. Ubieram się - ale jeszcze nie w wyjściowe ciuchy, bo przecież przy dzieciach zaraz się poplamię.
Jest jakaś ósma. Siadamy do śniadania - starszemu (4,5 l) robię szybko kanapki, młodszej (13 m-cy) kaszkę. Starszy je sam, młoszą trzeba karmić, ja wciągam na szybko byle co.
Potem ekspresowy makijaż ograniczony do absolutnego minimum (brwi i rzęsy). Włosy same schną układając sie w mało artystyczny nieład. 
Jest około 8.30. Pakuje torbę do wyjścia, wrzucam tam: pieluchy, chustki do pupy, kocyk, ubranie na zmianę dla młodszej (w razie gdy pielucha przemoknie albo zdarzy się gorsza awaria) butelkę z ciepłą wodą w termosie, mleko w proszku, jakieś grzechotki, picie dla jednego, picie dla drugiego, biszkopty, sweter dla starszego, buty dla małej (od razu założyć nie mogę, bo zrobi sobie z nich podczas jazdy gryzaki). Okazuje się że buty brudne, starszego też - szybko trzeba wyczyścić. Cenne minuty uciekają, pani doktor ze szczepieniem nie będzie czekała wiecznie. Jest 9.00. Potem przypominam sobie, że w pralce jest kilka sztuk odzieży, które absolutnie muszą wyschnąć do wieczora, więc lecę po kosz. Kosz zajęty przez wczorajsze pranie, wywalam je na kanapę, lecę do pralki, wyciągam z niej pranie, wyławiam potrzebne mi rzeczy i rozwieszam je. Załatwione. 
Co ja teraz mam zrobić? Aha. Ubrać dzieciaki i siebie do wyjścia. No i tu niespodzianka. Okazuje się, że jesteśmy zupełnie nieprzygotowani do jesieni! (to pierwszy taki zimny dzień - dziś ma być tylko 15 stopni). W tej bluzce rękawy za krótkie (jak te dzieci szybko rosną!), w drugiej plama na przedzie, trzecia jakaś taka rozchełstana na dekoldzie, czwarta mokra w koszu na pranie. Kurtka miała być na jesień ale jeszcze trochę za duża. Niby tyle ciuchów ale żeby dzieci nie wyglądały jak lumpy to się naprzebierałam! A to już chyba 9.30.
Jak torba spakowana i dzieci poubierane, to teraz wózek do samochodu - bum, bum, bum, po schodach na dwór. Nagle z domu słyszę rozpaczliwe "AAAAAAAAAAAAAA", lecę szybko na górę pełna najgorszych przeczuć (no zostawić ich na sekundę samych nie można!) a tam rozpacz bo starszy zabrał młodszej kocyk.
Zakładam sandały (15 stopni ale moje nowe baleriny nie doszły jeszcze), dzieci pod pachę i idę do samochodu. Starszy sam się gramoli do fotelika, młodszą upycham w nosidełku. Zapinam dzieciom pasy, lecę do domu po torbę, wychodzę i zamykam drzwi na klucz. Tup, tup, tup po schodach, pakuję torbę do samochodu, składam wózek i pcham go do bagażnika. Do sandałów nalazło mi skoszonej trawy, buty są białe a taka trawa zostawia trwałe zielone ślady, wycieram je więc, jak mogę, chustką.
Co jeszcze? Aha. Koszyki na zakupy. Zapomniałam. Tup, tup, tup po schodach na górę, otwieram drzwi, łapię koszyki, zamykam dom, tup, tup, tup na dół, wkładam koszyki do auta. Już mała zaczyna się niecierpliwić co wyraża głośnym kwękaniem a to oznacza: "Uwaga! Zaraz się rozwyję". Nie chcę jechać do lekarza na sygnale więc wyciągam z torby jakiś fant i wręczam małej. Wsiadam do auta, znowu wyciągam trawę z sandałów, zapinam pasy, robię mocny wdech i zaczynam wyliczać:
Telefon jest, portfel jest, książeczka zdrowia jest, jedzenie i picie jest, pieluchy, chustki do pupy, ubrania na zmianę są, LISTA ZAKUPÓW! Jest ale przyczepiona magnesem do lodówki! Odpinam pasy, tup, tup, tup na górę (cholerne schody, a w nogach mam jeszcze co najmniej kilkanaście porannych kilometrów), otwieram drzwi, jednym skokiem jestem przy lodówce, łapię listę zakupów, wybiegam z domu, zamykam drzwi na klucz, tup, tup, tup po schodach na dół, wsiadam do samochodu. Kolejny raz wycieram buty z trawy i zapinam pasy. Wszystko mamy? Mamy! Ruszamy. Nareszcie.
Jest 10.00! Dzieci jadły o ósmej czyli zaraz będą znowu głodne! 
Przed nami jeszcze męka zakupów. I tak jest zawsze, ale to i tak wersja letnia, zimą to się zacznie! Kurtki, szaliki, czapki, śniegowce, i tak dalej, i tym podobne...
 
PS. Szczepienia nie było, doktor na urlopie.