sobota, 30 maja 2015

Jak to się zaczęło?

  
"Jak to się zaczęło?" - takie pytanie często jest zadawane sportowcom. 
Jak to się zaczęło? Dlaczego zacząłeś uprawiać ten sport? Częste odpowiedzi to: "Bo brat jeździł/biegał/skakał. Bo wujek był trenerem. Bo miałem blisko do klubu sportowego." 
Jak to było w moim przypadku?
W kolarstwo wkręcałam się powoli. Najpierw były coraz dłuższe wycieczki rozklekotaną Ukrainą, potem - gdy biedny gruchot nie wytrzymał i ostatecznie się rozkraczył - nowy, górski rower na raty i coraz intensywniejsze przejażdżki. To był proces ale o tym że zaczęlam trenować na poważnie zdecydowało jedno wydarzenie.
Był kiedyś w Wawie tor motocrossowy przy ulicy Wał Miedzeszyński (może jeszcze jest ale coś tam ostatnio źle się podobno dzieje). Znajdował się on za pomiędzy wałem wiślanym i samą Wisłą, właściwie tuż pod samym wałem. Uwielbiałam go. Składał się z małych górek, takich hopków - wystarczyło się wdrapać na pierwszy i rozpędzić się i dalej rower jechał sam bo z tego rozpędu wjeżdzało się prawie na szczyt następnej górki. Trzeba było tylko trochę dokręcić i już znowu w dół. I za chwilę w górę. I znowu w dół. I wyprofilowany zakręt. No po prostu bosko było. Górki może i nieduże ale jak tak wykręciłam paręnaście rundek to nieźle dawało w kość. Wracałam z niego zlana potem.
Zaczęłam tam jeździć prawie codziennie, wieczorem, po pracy. Miałam tam ciszę i spokój bo w tą dzicz za wał rzadko kto się zagłębiał, sporadycznie tylko jakiś wędkarz.
Tego dnia pojechałam na tor i szalałam sobie na nim zawzięcie. Jakoś, po pewnym czasie zorientowałam się że na wale usiadła grupka młodych chłopaków. Było ich może z ośmioro, najmłodszy miał na oko tak z 8 lat, najstarszy może jakieś 14 czy 16.
Pomyslałam sobie: "wow, mam widownię!"
"Patrzcie jak wywijam! Nieźle, co?" - zasuwałam dziko dalej pusząc się w sobie. W końcu, zmordowałam się na tyle, że postanowiłam wracać. Zjechałam z toru i ziejąc ze zmęczenia powoli skręciłam na drogę prowadzącą tuż pod wałem. Młodziaki zorientowali się, że to koniec widowiska, wstali i ruszyli górą wału równolegle do mnie. Zbliżyłam się do podjazdu którym mialam wjechać na wał gdy kątem oka zauważyłam dziwne poruszenie.
Młodziaki rozpędzali się zbiegając w dół wału - prosto na mnie!
Zanim zdążyłam się zorientować o co chodzi - spadli na mnie jak stado jastrzębi, jeden z całej siły pchnął mnie w ramię - i poleciałam spadając z roweru prosto w pokrzywy porastające kupę gruzu i śmiecia.
"To o to im chodziło" - pomyślałam z przerażeniem - "chcą mi ukraść rower!"
Moja do żywego ugodzona duma zabolała bardziej niż obdrapane łokcie i kolana. Tylko że młodziaki nie chcieli mi ukraść roweru - oni już to zrobili i właśnie, zanim zdążyłam wygrzebać się z tych pokrzyw - wspinali się z nim w górę wału.
Szybko otrzęsłam się z szoku i zaczęłam wspinać się za nimi czepiając się rękami wysokiej trawy. Byli już na górze, gdy ja byłam jeszcze w połowie zbocza - ciężko mi szło, przecież właśnie skończyłam dość wyczerpującą jazdę. Gdy w końcu, prawie na czworaka, weszłam na ten wał byli już dość daleko, jakieś kilkadziesiąt metrów ode mnie. Zaczęlam biec krzycząc coś w stylu: "oddajcie mi rower, wy sukinsyny jedne, zostawcie go!". W odpowiedzi usłyszałam tylko pogardliwy rechot. Uda paliły mnie żywym ogniem, w płucach brakowało mi powietrza, następny krzyk to już nie był krzyk tylko prawie szept. Zabrakło mi sił i teatralnie upadłam na kolana, ciężko dysząc. 
"Jaka jestem głupia, myślałam że podziwiają moją jazdę a oni tylko chcieli mi ukraść rower i ja teraz już nic nie mogę zrobić" - myślałam z rozpaczą.
Spojrzałam za nimi - już nawet nie biegli, szli sobie spokojnie oglądając się na mnie i śmiejąc się. Najstarszy - pewnie herszt bandy tych młodocianych przestępców - prowadził mój rower, mojego pięknego, stalowego Peugeota, za ktorego jeszcze nie spłaciłam nawet połowy rat!
To koniec. Koniec przejażdżek. Już teraz nie ma mowy że z mojej połówki etatu kupię następnego. Koniec wolności. Koniec przyjemności. Koniec zabawy. 
Teraz tylko siedzenie na dupie w domu przed telewizorem. 
Łzy pocisnęły mi się do oczu. Spojrzałam za nimi - obraz mojego uprowadzanego roweru rozmazał mi sie w oczach.
W tym momencie poczułam że jestem cholernie wkurwiona. Jak to koniec? Jak to mam nie mieć roweru? Mojego roweru? Tak to nie będzie! Przecież zawsze można coś zrobić! Musi być jakiś sposób! Wstałam i rozejrzałam się dookoła - wał jest pusty, nikogo nie ma, nawet w oddali... Żadnego spacerowicza, nikt nie biega, nikt nie wyprowadza psa... Pusto. Ale jak to pusto? - przecież na dole jest ruchliwa ulica! Jedna z głównych arterii Warszawy!
Już wiedziałam co robić - zbiegłam na moich trzęsących się nogach z wału i wpadłam z impetem na asfalt, prawie się przy tym przewracając. Stanęłam na środku pasa i rozkrzyżowałam ręce - wóz albo przewóz - albo się ktoś zatrzyma albo mnie rozjedzie, wszystko jedno!
Jeden samochód ominął mnie łukiem w ostatniej chwili ale drugi z piskiem opon wyhamował tuż przede mną. To chyba było szare, rodzinne Volvo, nawet może kombi. Dopadłam drzwi pasażera i zaczełam krzyczeć, właściwie coś bełkotać o tym że ukradli mi rower, tam na górze wału, pomocy i tak dalej. Facet za kierownicą, żona i siędzący z tyłu syn w wieku podstawówkowym - wytrzeszczali na mnie przestraszone oczy.  Za szybą stała przecież, umorusana, podrapana, zdyszana dziewczyna z mokrymi od potu włosami przyklejonymi do twarzy.
Już myślałam że odjadą, że pomyślą, że jakaś wariatka ale nie. 
Najpierw zobaczyłam to w oczach gościa za kierownicą - chęć pomocy skrzyżowaną z ambicją dania dobrego przykładu rodzinie, potem usłyszałam stanowcze: "wsiadaj!".
Wpakowałam się  do środka i pokazałam palcem: "Tam są, na wale!"
Facet ruszył ostro, minęliśmy dołem młodocianych złodziei i po kilkudziesięciu metrach wjechaliśmy drogą na górę wału. Gdy tylko samochód się zatrzymał, wyskoczyłam z niego jak z procy, za mną równie szybko wysiadł kierowca. Szczyle były jakieś 20 metrów przed nami. Krzyknęłam co sił wskazując palcem: "To oni!"
Facet zawtórował mi tubalnym głosem: "Hej! Oddawajjcie ten rower!"
Szkoda, naprawdę szkoda, że nikt jeszcze nie mógł widzieć ich min. Cała grupka, jak jeden mąż, zastygła w niemym zdziwieniu. Naprawdę - stanęli jak posągi i pootwierali usta. Chwilę trwało zanim do nich dotarło co właśnie się stało, że ta głupia, tak śmiesznie bezsilna ofiara kradzieży którą zostawili prawie jęczącą w trawie za sobą pojawiła się teraz nie wiadomo jakim sposobem przed nimi wyciągając oskarżycielski palec. 
Ogarnęli się po chwili, wypuścili z rąk mój rower i rzucili się cwałem w przeciwną stronę.
Podbiegłam do mojego cudem odzyskanego sprzętu, szybko obejrzałam czy nic mu nie jest (tylko łańcuch spadł), mało brakowało a zaczęłabym go tulić i całować.
Potem zaczęłam wylewać potok podziękowań dla mojego wybawcy, na którego teraz wytrzeszczali oczy żona i syn pękając z dumy. Rzeczony wybawca przerwał mi mówiąc: "Już dobrze, nie ma sprawy, tylko nie jeździj już sama po krzakach dziewczynko"
I tak zrobiłam. Już nigdy nie pojechałam na ten tor. Przez następny tydzień bałam się w ogóle wyjeżdżać z domu na rowerze. Robiłam najwyżej rundkę czy dwie po osiedlu i szybko zmykałam do domu.
Potem doszłam do wniosku, że tak dalej nie można i wyciągnęłam książke telefoniczną. Poszukałam tam telefonów do klubów kolarskich. Pomysłałam: "a właśnie, że będę jeździć, tylko muszę jeździć w grupie."
Tym sposobem zapisałam się do klubu kolarskiego mając na myśli jeżdżenie na towarzyskie wycieczki ale okazało się że to był klub stricte sportowy, co mnie wciągnęło od razu z siłą wodospadu :)





czwartek, 21 maja 2015

Kurtka dżinsowo-kwiatowa dla dziewczynki

TADAAM! :)


Taką kurtkę udało mi się ostatnio uszyć :)
Poszła na to para cienkich dżinsów kupionych w lumpie za 2 złote i resztki mojego ulubionego materiału znalezionego kiedyś u teściowej na strychu (z którego uszyłam m.in. to i to).
Kurtka była szyta według wykroju z Burdy "Moda dla dzieci" nr 1/2009, który to model miał wyglądać tak:


Muszę powiedzieć, że była to koronkowa robota. Mnóstwo przeszyć, stębnowań, zaprasowywania, kombinowania. Pierwszy raz szyłam coś takiego i to było jak układanie puzzli - mozolnie, krok po kroku, według instrukcji. Na koniec jeszcze pomyliłam się i zrobiłam dziurki na guziki na złej stronie mankietów. Musiałam je pruć i wszywać od nowa, ale efekt niesamowicie mi się podoba, zwłaszcza połączenie jasnego dżinsu z tym kwiatowym wzorem. 
Tak jak w opisie na zdjęciu powyżej - jest to rozmiar 86/92 więc trochę za duży na ciufcię teraz - muszę jej podwijać rękawy ale za to będzie miala fajną, lekką kurtkę na całe lato. I również jak w opisie - jest to dokładnie taki fason jak w wersji dla dorosłych, kieszenie z klapkami są prawdziwe, nie markowane: 


Są mankiety, naprawdę zapinane na guziki:


Jest karczek z przodu i z tyłu, no i niemal wszystko jest przestębnowane białą nicią. Całość prezentuje się tak:


A na właścicielce tak:














piątek, 15 maja 2015

Komplet do rękawicy kuchennej

Dziś tylko kilka zdjęć kompletu jaki dorobiłam sobie do rękawicy kuchennej z tego wpisu.
Ściereczka do gorących garów:




Razem z rękawicą wyglądają tak:


A z drugiej strony tak:


I do tego jeszcze ręcznik - różowy - w tonacji kwiatków z jednej strony rękawicy i ściereczki. Ręcznik obszyty jest czarną lamówką z materiału z drugiej strony kompletu:


A z tego czarnego materiału w kwiatki jeszcze uszyłam pasującą do całości zasłonę pod zlew:


I to wszystko pasuje również jeśli zmienię zasłonę spod zlewu na tę z tego wpisu, bo  na rękawicy i ściereczce jest ten sam materiał w kwiatki, taka jestem sprytna ha! :)



czwartek, 7 maja 2015

Co się dzieje nocami na zgrupowaniach sportowych?

A co ma się dziać? Po morderczych treningach w dzień wszyscy chrapią złożeni kamiennym snem. Chodzi się wcześnie spać a i tak tego odpoczynku brakuje i często człowieka zmuli po obiedzie. Ten poobiedni sen jest zwykle dziwny - śpi się z otwartą gębą, jakby organizm już nie miał nawet siły trzymać szczęki zamkniętej a poduszka robi się coraz bardziej mokra od śliny. 
Noce zatem są spokojne. Chociaż... czasem zdarza się i tak że powietrze przeszywa seria mrożących krew w żyłach wrzasków.
To był zwyczajny, treningowy dzień na zgrupowaniu pod Łysą Górą, które miało nas przygotować do Mistrzostw Polski w Kielcach w roku 2001.
Rano pobudka, śniadanie, trening, po treningu obiad, po obiedzie sjesta z jakąś godzinką ślinienia poduszki przez sen. Potem trzeba było zwlec się z wyra by pójść wyczyścić i nasmarować rower. Razem z Magdą, klubową koleżanką pomachałyśmy trochę szmatkami przy naszych maszynach - było sucho więc nie były specjalnie brudne. Potem wyszłyśmy przed hotel i rozsiadłszy się na drewnianych ławkach przy miejscu na ognisko rozpoczęłyśmy dalszą część sjesty. Popołudniowe słońce świeciło nam w oczy i przyjemnie rozgrzewało zmęczone mięśnie i stawy. Małe jaszczurki zwinnie ganiały się po kamieniach, skoszona niedawno trawa oddawała w powietrze swój niesamowity, słodki zapach. Nic nam się nie chciało, nawet gadać. W pewnym momencie Magda spytała czy nie pojechałabym z nią po kolacji do budki telefonicznej (najbliższa była na Świętym Krzyżu, czyli jakieś 2 kilometry pod górkę) bo musi zadzwonić. Odpowiedziałam że oczywiście że pojadę, w końcu jesteśmy tu na tym zgrupowaniu tylko dwie dziewczyny więc musimy trzymać się razem (poza tym zawsze lubiłam takie niespodziewane wycieczki). Jednak to "po kolacji" oznaczało bardzo późno po kolacji bo już po zachodzie słońca. Trochę zaczęłam się obawiać że będziemy wracać już po ciemku, w końcu na drodze na Święty Krzyż nie ma oświetlenia, no ale skoro powiedziałam że pojadę, to musiałam dotrzymać słowa. Wyruszyłyśmy więc już o zmroku, oczywiście na rowerach, raz dwa wjechałyśmy na górę i Magda poszła dzwonić. Ja zaś usiadłam sobie na betonowym murku oddzielającym chodnik od lasu, chociaż właściwie powinnam powiedzieć od Świętokrzyskiego Parku Narodowego. No i Magda tak gadała i gadała a tu zaczęlo się już porządnie ściemniać. Mrok wypełzał z lasu na drogę i gęstniał tam coraz bardziej i bardziej. Jak zwykle jak w takich razach bywa - wesoły i rośpiewany ptakami w dzień las teraz stał się ponury i wypełniony podejrzanymi szmerami.
Wokoło nie było nikogo - resztki turystów już dawno zeszły na dół. Zaczęłam się czuć nieswojo mając za plecami ciemną ścianę lasu, zwłaszcza że ta góra to było przecież miejsce okresowego zlotu czarownic :)
Wstałam więc z murka i podeszłam w stronę światła jakie dawało kilka stojących tu lamp drogowych. Nie mogłam jednak wejść całkiem w jego obręb by Magda nie pomyślała że chcę podsłuchać jej rozmowę. Stałam więc na granicy cienia, starając się kontrolować ciemną przestrzeń dookoła mnie patrząc we wszystkie strony naraz. W końcu koleżanka skończyła rozmowę i wyszła z budki a ja starałam się nie pokazać po sobie jak dużą ulgę mi to przyniosło. Ruszyłyśmy w dół i jak tylko wyjechałyśmy poza obręb światła rzucanego przez ostatnią lampę znalazłyśmy się w czarnej d*pie. Dosłownie czarnej. Mrok ktory nas ogarnął był taki że nie było nic widać. Panowała absolutna czerń, czerń najgłębsza jaka tylko może być, czerń czerni. Nie widziałyśmy naprawdę nic: drogi, siebie nawzajem, nawet kierownic naszych rowerów! To była ciemna, bezksiężycowa noc a wysoka puszcza jodłowo-bukowa blokowała dostęp jakiegokolwiek światła do tej wąskiej, zniszczonej i usianej dziurami drogi po której musiałyśmy zjechać do naszego hotelu. Zatrzymałyśmy się skonsternowane i zaczęłyśmy się zastanawiać co tu robić, czy nie lepiej iść prowadząc rowery. Po pewnej chwili jednak, gdy nasze oczy przyzwyczaiły się do ciemności zauważyłyśmy, że nad naszymi głowami widać smugę usianego gwiazdami nieba, która niewyraźnie ale odbijała się od czubków koron drzew. Postanowiłyśmy więc że będziemy zjeżdżać na rowerach a pilnować drogi będziemy patrząc się do góry na tę smugę. Tak też zrobiłyśmy. Droga na dół zajęła nam całe wieki, jechałyśmy powolutku, ostrożnie ale i tak co chwila któraś z nas z przekleństwem na ustach wpadała w liczne i głebokie dziury. W końcu jednak udało się nam wyjechać z tego lasu bez szwanku. Zjechałyśmy do hotelu, ustawiłyśmy rowery w piwnicznej sali i poszłyśmy na nasze drugie piętro - Magda od razu do pokoju a ja postanowiłam posiedzieć jeszcze na balkonie by ochłonąć trochę.
Usiadłam na balkonowym fotelu a zmęczone nogi oparłam wysoko o balustradę.
Siedziałam tak sobie a nietoperze przelatywały obok, gdzieś tam w lesie zaczęła huczeć sowa, poza tym panowała absolutna cisza bo noc była bezwietrzna. Siedziałam tak kilkanaście minut i już zaczęłam się zbierać z fotela, bo zaczynało się robić zimno, gdy usłyszałam kroki. Spojrzałam w głąb korytarza i zobaczyłam że nasz hotelowy cieć - niejaki Maniek czy jak mu tam było - wchodzi po schodach na górę. Maniek ten następnie podszedł do drzwi balkonu i  zaczął je zamykać. Drzwi te, jak to zwykle bywa w przypadku drzwi balkonowych nie miały klamki od strony zewnętrznej czyli mojej. Wstałam więc żeby dać znać że ja tu jestem i żeby nie zamykał. Maniek jednak, patrząc się prosto na mnie, czy raczej jakby prosto przeze mnie zamknął te drzwi na amen zanim, zdziwiona, zdążyłam wydusić z siebie jakikolwiek dźwięk - i poszedł sobie! Dopiero teraz dopadłam tych drzwi i walnęłam w nie parę razy krzycząc: "hej, ja tu jestem!"
Nie odwrócił się jednak tylko poszedł sobie dalej dosyć chwiejnym krokiem. Maniuś bowiem lubił sobie wypić i to lubił sobie wypić sporo. I często. Właściwie cały czas był na rauszu. Teraz najwidoczniej też i najwidoczniej nie zajarzył że na zamykanym przez niego balkonie stoi w kusych spodenkach i cienkim podkoszulku jakaś tam dziewczyna. Kazali zamykać drzwi i okna na noc? No to pozamykał!
Pomyślałam sobie: "ale wpadłam!". Miałam nadzieję że Maniek pozamyka okna na tym piętrze i wróci żeby zejść po schodach na dół do swojego kantorka. Miałam zamiar tłuc w te drzwi i krzyczeć żeby mnie zauważył, jednak Maniek jak poszedł tak nie wracał. Przypomniałam sobie że z drugiej strony korytarza jest druga klatka schodowa - musiał zejść tamtędy. Stałam więc na tym balkonie jak sierota i czekałam aż ktoś, ktokolwiek będzie przechodził i mnie uwolni. W końcu było nas tu dużo ludzi z mojego klubu ale i też młodzicy i juniorzy z jakiegoś innego kolarskiego klubu typowo szosowego.
Nikt się jednak nie pojawiał, było już dosyć późno i jak wspomniałam na wstępie większość kolarzy smacznie pewnie już spała w swoich wygodnych, ciepłych łóżkach. Łazienki były w pokojach, stołówka o tej porze zamknięta - nikt nie miał interesu by nawet podejść do schodów.
Stałam tak, marznąc coraj bardziej, mając jeszcze wciąż nadzieję że ktoś jednak będzie przechodził. Nie działo się jednak nic, noc dalej była bezwietrzna i cicha i nietoperze dalej bezgłośnie przelatywały, "hu hu hu" - sowa śmiała się z gapy zamkniętej w nocy na balkonie na drugim piętrze...
Zaczęłam walić w te drzwi i tak nieśmiało, tak na pół gwizdka krzyczeć:
- Halo! Halo!!! Jest tam kto?!
Dobijałam się tak kilka minut z przerwami i nic, dalej cisza.
Zrozumiałam, że być może, przyjdzie mi tu nocować. Wcale nie miałam ochoty na spanie w balkonowym fotelu. Zaczęłam się więc rozglądać szukając alternatywnego wyjścia. Wyjrzałam za barierkę w poszukiwaniu jakiegoś piorunochrona, rynny, czy czegoś po czym mogłabym zejść na dół jak jakiś Bruce Willis czy inny van Damme. Nie było tu jednak niczego takiego, kombinowałam czy może nie przejść na drugą stronę barierki i nie skoczyć do środka balkonu znajdującego się na pierwszym piętrze pode mną ale odstraszała mnie wizja mnie samej spadającej i rozpłaszczającej się na chodniku przed wejściowymi drzwiami hotelu. Zastanawiałam się co bym sobie połamała - nogi, ręce, czy wszystko naraz plus wstrząs mózgu. I kiedy by mnie znaleźli - rano?
Stałam i kombinowałam i wyszło mi że albo będę tu spać i się przeziębię na tydzień przed Mistrzostwami Polski albo... schowam dumę i zacznę wzywać pomocy. Pomyślałam, że być może, obsługa hotelu na dole jeszcze nie śpi, może ktoś jest w recepcji, może ktoś wyjdzie na papierosa czy coś i że skieruję swoje krzyki centralnie w dół - tam znajdowało się wejście.
Znowu zaczęłam tak trochę nieśmiało:
- Halo! Halo!! Czy jest tam ktoś?
Zero odpowiedzi.
- Haaaloooo! Jest tam kto???
Nic, cisza. Pomyślalam że jeśli ktoś mnie słyszy to i tak nie wie o co chodzi więc muszę sprecyzować swoje żądania:
- Haaaaaloooo! Jestem tu na górze! Pomocy!
- Haaaaaalooooooo!
- Ktoś mnie zamknął na balkonie!!!
Nic, nawet sowa przestała się odzywać. Zaczęłam drzeć się coraz głośniej:
 - Pomooooocyyyy! Ratuuuuuunku!!!
Nic i nic. Jakbym była sama na tej planecie. Przypomniało mi się, że w razach gdy potrzebny jest ratunek trzeba wołać że się pali bo wtedy ludzie na pewno zareagują, ryknęłam więc z całych sił:
- Haloooo! Pali się!
- No paaaaali się!
Oczywiście nic.
- Hotel się pali!
- No hotel wam się pali, nooooo!
Nic. Cisza. Opadłam na fotel zmęczona wydzieraniem się. No to się nie może dziać naprawę - pomyślałam - to jakiś sen chyba. Chciałabym. Tymczasem przypomniały sobie o mnie komary. Super. Nie mogę tu siedzieć do rana - pomyślałam i postanowiłam że na pewno nie będę. Magda jest przecież gdzieś obok - okna naszego pokoju wychodzą na tę samą stronę co balkon, zawsze to okno mamy w nocy sporo uchylone. Przeliczyłam pokoje w myśli i wyszło mi że to będzie jakieś szóste, czy ósme okno ode mnie, skieruję wrzaski w tę stronę, no musi mnie usłyszeć! Przesunełam się do końca balkonu, wychyliłam się mocno za barierkę i zaczęłam:
- Magda!
- Magdaaa!
- Maaaagdaaaa!
Znowu nic.
- Maaaagdaaaa B. z Optexu!
- Maaagdaaa B. z klubu Optex Opoczno chodź tutaj na ten cholerny balkon i mnie wypuuuuuść!
Nic, nawet nietoperze przestały latać. Widocznie zaburzam im echolokację.
- Magdaaaaa! Jak stąd wyjdę to cię uduszę!!!
Postanowiłam zrobić sobie chwilę przerwy. No przecież musi mnie słyszeć, niemożliwe żeby mnie nie słyszała, jest przecież tak cicho na dworzu. Może akurat jest w łazience i myje się. Odczekałam kilka minut i zaczęłam drzeć się znowu. Dobrze że pokoje chłopaków są z drugiej strony korytarza - myślałam. Nie chciałam żeby oni to słyszeli. Okna pomiędzy naszym pokojem a balkonem zajęte za to były przez tych młodziaków z innego klubu i w pewnym momencie usłyszałam w pierwszym z nich jakieś głosy. Dobrze - pomyślałam - jakieś życie się aktywizuje na tej planecie! Wstąpiła we mnie nowa nadzieja i skierowałam moje wrzaski do nich:
- Hej! Koledzy! Halo!
- Chłopaki! Chodźcie tu i otwórzcie ten balkon!
Żadnej odpowiedzi ale szum w pokoju się wzmógł.
- No chodźcie tuuu! Chłopaki!
Nic, dopiero po paru minutach któryś wystawił kawałek nosa i burknął:
- Cicho już tam, spać nie można...
Krew wściekłości mnie zalała i odwrzasnęłam z całych sił mojego obolałego i zachrypniętego już gardła:
- No to chodźcie tu i mnie z tego balkonu wypuście bo mnie tu ktoś zamknął to wam dam spać do cholery!!!
- Aha. - Nos zniknął i po chwili mały, chudy i wystraszony chłopaczek przyszedł i nareszcie, nareszcie, alleluja i wszyscy święci, w końcu, otworzył mi ten cholerny balkon.
- Dzięki - mruknełam i w przelocie, uciekając czym prędzej do pokoju wyjaśniłam - pijany cieć mnie tu zamknął przez przypadek.
Wpadłam jak bomba do naszego pokoju i wychrypiałam:
- Magda, nie słyszałaś mnie???
- Nie, a co się stało? - odparła zdziwiona koleżanka. Okazało się, ze nie - nie słyszała mnie. Oglądała telewizję a okno było prawie całkiem zamknięte!
No i tak to było, do dziś mi głupio... :)
A te dantejskie sceny rozegrały się w tym właśnie hotelu na tym dokładnie balkonie:

źródło zdjęcia: https://www.phpcon.pl/2010/o-spotkaniu