środa, 25 lutego 2015

Żółta czapka z odpinanym pomponem

Zima się chyba powoli kończy (nareszcie, nareszcie!) - przedwczoraj widziałam klucz dzikich gęsi a dziś słyszałam żurawie. Zanim jednak śniegi stopniały i zrobiło się tak fajnie ciepło, zapragnęłam nowej czapki. Moja stara już wysłużyła swoje - cała się powyciągała i zmechaciła, zanurkowałam więc do swojego pudła z włóczkami. Chciałam zrobić niebieską albo miętową ale okazało się że w pudle powoli już pokazuje się dno i jedynym dostępnym kolorem okazał się żółty. Pomyślałam - ok, będzie optymistycznie. No i wyszło tak:



To bez pompona. Bo nie mogłam się zdecydować: z pomponem czy bez. To zrobiłam taki patent żeby pompon można było odpinać. 
I tak wygląda z pomponem:






Wyszła idealnie! Nie za ciasna, nie za lużna, wzór "warkocz przy warkoczu" sprawia że jest taka "mięsista". Czapka oczywiście jest bezszwowa. Zwężenie góry uzyskane jest przez zmniejszanie warkoczy i dlatego jest niewidoczne. Tylko dwa razy prułam :)

Jak ktoś ma ochotę zrobić sobie taką czapę to proszę, oto wzór:

Na czapkę potrzeba ok. 70 g (na pompon ok. 10 g włóczki, której próbka 10 x 10 cm 
to 28 oczek i 40 rzędów (ja użyłam włóczki Kotek polskiej firmy Arelan).
Do tego dwa zestawy drutów pończoszniczych - ściągacz robiony jest na drutach nr 2 a cała reszta na drutach nr 3.
Czapka jest obliczona na obwód głowy 56-57 cm.

Na początek należy nabrać na mniejsze druty 168 oczek, przerobić pierwszy rząd, potem rozłożyć wszystko na cztery druty i przerabiać dalej 13 rzędów podwójnym ściągaczem (czyli dwa oczka lewe i dwa oczka prawe na zmianę). 
W czternastym rzędzie przejść na grubsze druty zacząć wyrabiać poniższy wzór:



Miałam ambitnie zrobić schemat w Autocadzie żeby było ładnie i profesjonalnie, ale wybaczcie - już późno a jedna ciufcia w nocy wstaje na karmienie, druga ciufcia rano do przedszkola a ja jeszcze chcę wstać o świcie i pobiegać :). Myślę, że wszystko jest dobrze widoczne, to po prostu mijające się warkocze z których jeden jest przeplatany w lewo a drugi w prawo a każda przeplotka ma miejsce w co siódmym rzędzie, czyli w rzędach:
5 (pierwsza przeplotka wyjątkowo w piątym rzędzie)
12
19
26
33
40
47 - w tym rzędzie ma miejsce pierwsze zejście z grubości czapki - w każdym przeplatanym teraz warkoczu trzeba odjąć dwa oczka (czyli 3 oczka przełożyć na drut pomocniczy, pierwsze dwa oczka z normalnego druta przerobić razem, przerobić pozostałe oczko, po czym pierwsze dwa oczka z druta pomocniczego przerobić razem i ostatnie oczko normalnie). Powinny zostać 144 oczka.
Teraz częstość przeplatania warkoczy się zwiększa by ładnie wyprofilować górę czapki:
W 53 rzędzie następuje drugie zejście z obwodu czapki - w każdym przeplatanym warkoczu powtórzyć powyższy manewr. Powinno zostać 120 oczek.
Teraz zamiast 24 warkoczy przeplatanych 3x3 jest 24 warkoczy przeplatanych 2x2.
W 58 rzędzie trzecie zejście z obwodu - każdy przeplatany teraz warkocz należy zmienić z 2x2 na 2x1, czyli na tym drucie który znajduje się za robótką dwa oczka przerobić razem. Na drutach zostaje 108 oczek.
W 62 rzędzie powtórzyć powyższy manewr dla kolejnych kolumn warkoczy. Na drutach zostaje 96 oczek.
W 65 rzędzie zamiast warkocz przeplatać - z jego trzech oczek robimy jedno (czyli trzy oczka przerabiamy razem). Teraz zostało 72 oczek.
W 67 rzędzie powtarzamy powyższy manewr dla kolejnej kolumny warkoczy. Na drutach zostaje 48 oczek.
W 68 rzędzie (czyli od razu w następnym) wszystkie oczka jak leci przerabiamy po dwa razem (z dwóch robimy jedno) i zostają się nam 24 oczka, przez które w następnym rzędzie, czyli
69 - przewlekamy pozostałą nitkę, którą potem ściągamy - ale nie do końca, tylko tak jak pokazano poniżej:



I zaszywamy nitkę i resztę obcinamy.
To jak ktoś chce zrobić doczepiany pompon. Jak nie, to można ściągnąć do końca i zaszyć.
Jeśli jednak chcecie zrobić z pomponem to potrzebny Wam będzie taki guzik i kawałek gumki kolorystycznie dobranej do czapki:



Chodzi o to by guzik był możliwie szeroki - by pompon z czapki nie wypadł i możliwie płaski - by nie uwierał nas w głowę.
Teraz trzeba przepleść gumkę przez te 24 oczka, o tak:



 Ściągnąć ją tak by guzik przez nią przeszedł i bardzo mocno zawiązać:



Obciąć resztę gumki, przewlec ją do środka i przyszyć tak by nie wyłaziła na zewnątrz i była niewidoczna. Potem zrobić pompon i przywiązać do niego nasz guzik:



 Czyli pompon wygląda tak:



 I teraz pompona sobie wpinamy w czapę i wypinamy, wpinamy i wypinamy i cieszymy sie z czapy z pomponem i bez. Jak coś niejasne to dajcie znać, wyjaśnię.




środa, 18 lutego 2015

Przybornik na listę zakupów

Taki "przybornik" (nie wiem do końca jak to nazwać) planowałam zrobić już dawno temu. Kombinowałam z tym i kombinowałam, koniecznie chciałam zespolić to jakoś z korkową tablicą na zapiski. Tymczasem kartki na listy zakupowe ciągle leżały skitrane gdzieś na brzegu szafki albo czasem przylepione magnesem do lodówki i wiecznie przeszkadzały i niewygodnie było cokolwiek na nich zapisać.
Postanowiłam zrobić w końcu coś maksymalnie prostego i szybkiego i powstała taka sobie decha:



Z przyczepionym na stałe ołówkiem, by nie trzeba było ciągle szukać czegoś do pisania.

W mojej nieocenionej kotłowni z której stale wyciągam coś, co miało iść do spalenia znalazłam taką oto prostą, starą deskę i przetarłam ją porządnie papierem ściernym. 


Pokryłam ją następnie grubą warstwą kleju Vicol


Poczekałam aż klej wyschnie ale tak niecałkowicie - będzie jeszcze trochę (ale tak minimalnie) lepki i oddzieliwszy pierwszą warstwę serwetki przyłożyłam ją równo do deski (deskę wybrałam taką, żeby długość miała dokładnie taką jak szerokość serwetki, oszczędziłam sobie w ten sposób roboty z cięciem).


Wprasowałam potem tę serwetkę porządnie przez papier do pieczenia żelazkiem ustawionym na maksymalną moc. Prasowałam i prasowałam dociskając miejsce przy miejscu by jak najlepiej wygładzić wszystkie zagniecenia i wprasować serwetkę w tą grubą warstwę kleju pod spodem.


Gdy już wszystko wystygło po pracy z żelazkiem, przykładająć pod kątem papier ścierny oddzieliłam wystające brzegi papierowej chustki.


Tym sposobem można uzyskać idealnie równy brzeg:


Potem pomalowałam powierzchnię z serwetką moim bezbarwnym, wodnym lakierem. Nie zastosowałam wcześniej lakieru do włosów jak w tym przypadku (albo w tym) bo chciałam by lakier przemoczył serwetkę i pokazał słoje drewna pod spodem. Jak widać poniżej udało się ale serwetka się miejscami trochę pomarszczyła pod wpływem wody zawartej w lakierze. Liczyłam na to, że mocne i długie prasowanie wklei serwetkę tak dokładnie że to się nie stanie ale trochę się przeliczyłam.


Po wyschnięciu deska wyglądała już tak:


Na końcu dodałam zawieszkę:


(Do której dołek wywiercił mi mąż). Taka zawieszka w dołku jest po pierwsze niewidoczna, po drugie element tak zamocowany przylega ściśle do ściany i to lubię. Niecierpię widocznych zawieszek, gdy widzę produkt z takimi to prawie zawsze dla mnie to jest duuuuuża wada.

I jeszcze na górze dechy wbiłam gwóźdź (nie wiem czy się dobrze wyrażę jeśli powiem że to hacel od końskich podków),


Do którego niebieskim kordonkiem przywiązałam ołówek z wyciętym rowkiem na przywiązanie tejże nici


 Na to poszły samoprzylepne karteczki Post-it (aż trzy zestawy bo zawsze sobie zapisuję kilka list - a to do spożywczaka, a to do ogrodniczego albo budowlanego):



Testowanie niestety nie poszło dobrze - karteczki szybko poodpadały bo deska ma lekko wklęsłą powierzchnię, tak więc, jak to się mówi - "bez młota to nie robota" - musiałam wszystko przybić ordynarnie młotkiem :) (ale i tak wcześniej to planowałam więc wszystko ok) i teraz jest już tak:


Nareszcie wygoda! :)







środa, 11 lutego 2015

MTB - pot, krew i zakwasy. I błoto. Dużo błota!

Brat mówi: "pisz więcej kolarskich opowieści". 
Ale co ja jeszcze z tego pamiętam? Przecież skończyło sie 15 lat temu, to szmat czasu!
Coraz więcej fajnych rzeczy zapominam, ale pamiętam że chodziłam wtedy wiecznie głodna, nie dlatego że nie dojadałam (wręcz przeciwnie). Wyjeżdżone na rowerze kilometry sprawiały że wydatek energetyczny był tak duży, że w sezonie i tak chudłam mimo tego, że praktycznie cały czas bym coś żarła! Jak mi wtedy smakowały kaszki niemowlęce - jadłam je łyżkami prosto z torebek. Dziś dziwię się, że moje dzieci mogą jeść takie bezsmakowe coś. 
Każde mijane rondo na trenigu kojarzyło mi się z pizzą a nasze brązowe wejściowe drzwi od domu z czekoladą. No ale czy nie wyglądają podobnie? 



Pamiętam jednak też coś takiego:

Lesko.
Grand Prix Czesława Langa.
Gorący letni poranek.
Pół godziny do startu.
Rozgrzewam się, czyli jeżdżę na rowerze tam i z powrotem, raz wolniej, raz szybciej. 
Żołądek mam ściśnięty ze stresu - to jeden z cyklu największych wyścigów w kraju, ważniejszych nawet niż Mistrzostwa Polski.
Stres jeszcze większy niż zwykle dlatego że jakoś tak się złożyło że nie mogłam wcześniej objechać trasy i kompletnie nie wiem co mnie czeka. Wiem tylko że rano spadł zlewny deszcz i na trasie może być straszne błoto - to straszne bieszczadzkie błoto, które jest śliskie jak miękkie masło i którego nienawidzę! 
- Hej stara, mam nasze numery! - siostra podjeżdza do mnie z numerami startowymi i rzuca nasze standardowe powiedzonko -  wypnij się, to ci przypnę.
Wyciągam moje agrafki i podaję je jej. Podczas gdy siostra przypina mi nimi numer pośrodku pleców, ja plastikowymi paskami przypinam drugi do kierownicy. Potem siostra się wypina a ja przypinam jej numer. Rzucam nerwowo:
- Ile jeszcze? 
- O jezu, przed chwilą się pytałaś!
- No ale ile jeszcze?
- Nie będę ci co minutę sprawdzać czasu! Noś sobie swój zegarek! Jeszcze pół godziny!
- Przeszkadza mi! Pół godziny było przed chwilą, ile teraz?
- Argh! - siostra w końcu spogląda na zegarek - jest trzydzieści pięć po, jeszcze dwadzieścia pięć minut! Przestań mnie co chwilę pytać "ile jeszcze" bo zwariuję! Chodź, spytamy się lepiej jakiegoś młodzika  jak ta trasa wygląda, oni już skończyli.
- Dobra, ale powiedz mi czy mój tyłek nie wygląda grubo? Bo dziś mniejszą koszulkę założyłam, eskę...
- Nie, nie wygląda! - siostra rzuca niecierpliwie, ale po chwili dodaje - A mój?
- Nie.
Znajdujemy "naszego" młodzika i wypytujemy go o trasę, opowiada:
- No więc, na początku macie agrafki w mieście (Lang zawsze ma kilka ostrych zakrętów zaraz po starcie, żeby zaprezentować walkę kolarzy tym kibicom którym się nie chce wejść na "prawdziwą" trasę). Po nich macie pierwszy zjazd na sam dół, aż do rzeki (akurat ten zjazd widziałam i dostałam gęsiej skórki - jest bardzo stromy, najpierw po trawiastym zboczu, potem, przy jakiemś samotnym polnym drzewie trasa skręca w prawo pod kątem 90 stopni i biegnie dalej w dół w poprzek błotnistego zbocza). Potem kawałek w dole jedziecie łąką i dalej jest ostro w prawo i będzie długi, bardzo stromy podjazd prawie na samą górę, potem w lewo i będzie taki mały lasek i tam dużo zakrętów, mini podjazdów i mini zjazdów,  taki "małpi gaj" (okazało się jeszcze, że były tam na ziemi położone dwie belki w poprzek trasy - do przeskakiwania, jak na wyścigu przełajowym). Potem stamtąd znowu mały zjazd na sam dół, kawałek asfaltem i stamtąd na samą górę trzeba już z buta bo tam są takie schody jakby z krawężników. I tam już wjeżdżacie z powrotem na agrafki w mieście i do mety.
- Ok, dzięki - mówię i odwracam się do siostry - która godzina?
- Boszzzzzz, nie powiem ci - buntuje się i odjeżdża.
Jeździmy dalej, mijając rozgrzewające się koleżanki, zagadując nerwowo od czasu do czasu:
- Jest forma?
- Chyba do ciasta! :)
- Noga podaje?
- Zobaczymy na trasie...

Po kilkunastu minutach wkurzania siostry pytaniem o czas w końcu się zaczyna. Ustawiamy się powoli wszystkie blisko linii startowej i sędzia zaczyna wyczytywać nasze nazwiska zaczynając od tych co nazbierały najwięcej punktów w poprzednich wyścigach cyklu. To decyduje o miejscach na starcie - najlepsze stoją pierwsze. Niedługo słyszę swoje, opowiadam szybko: "jestem!" i podjeżdżam. Siostra wkrótce słyszy swoje i dojeżdża gdzieś obok mnie. Jeszcze chwila i wyczytywanie skończone, stoimy tu wszystkie ramię w ramię, nikt już nic nie mówi. Sprawdzam ostatni raz czy wszystko w porządku: czy numer na kierownicy jest na pewno mocno przypięty, czy na plecach nie rozpięły mi się agrafki, czy bidon jest na miejscu. Zdenerwowana przyciaśniam jeszcze bardziej paski kasku, wpinam się prawą nogą w pedał, dla pewności wypinam się i jeszcze raz wpinam.
- Pięć minut do startu - sędzia mówi do mikrofonu.
Przełykam ślinę i uśmiecham się niepewnie do koleżanki obok, ona odpowiada mi takim samym nerwowym uśmiechem. Te pięć minut jednocześnie dłuży się niesamowicie i mija nie wiadomo kiedy. Sędzia zaczyna odliczać głośno ostatnie dziesięć sekund.
Tężeję sama w sobie, wpatrując się w trasę za linią startu - kawałek asfaltu ograniczony z lewej i prawej strony żółtymi barierkami zza których bacznie obserwuje nas tłum ludzi. Ten kawałek asfaltu kończy się ostrym zakrętem w lewo, trzeba tam będzie bardzo uważać...
- sześć...
- pięć...
- cztery...
Zaciskam dłonie na kierownicy i spinam się...
- trzy...
- dwa...
- jeden...
- START!
Na strzał z pistoletu startowego rzucamy się wszystkie przed siebie, potrącając się kolanami i łokciami. Nie mogę dać się zamknąć i zepchnąć na tył stawki, nie mogę się zostać z tyłu, cisnę pedały ile tylko mam siły starając się nie wpaść na nikogo i uważając by nikt nie wpadł na mnie. Dojeżdżamy do pierwszego zakrętu, hamujemy ostro, hamulce piszczą, skręcamy i rozpędzamy się znowu. W uszach mam tylko szum własnej krwi i wycie kilkudziesięciu par grubych, terenowych opon. Nie widzę nic oprócz asfaltu przede mną i pleców innych dziewczyn. Do następnego zakrętu stawka rozciąga się trochę i groźba potrącenia kogoś i wywalenia jego i siebie maleje. Przejeżdżamy w końcu wszystkie agrafki i dojeżdżamy do pierwszego zjazdu. Rzucamy się w niego jak stado dzikich koni (kobył właściwie) i lecimy na łeb, na szyję. Stromy stok zasysa mnie w dół, ściskam klamki hamulców mocno - ale nie za mocno, by nie zblokować kół. Dziewczyna przede mną jedzie za wolno, kuźwaaaaa! Zaraz na nią wpadnę! Umpffff! Ominęłam o milimetry! Lecę dalej, do samotnego drzewa, skręcam w prawo i na granicy przyczepności zjeżdżam po błotnistej części zjazdu. Uff, jestem na dole, udało się, cisnę pedały by rozpędzić się jak najszybciej po wysokiej trawie. Rozglądam się i sprawdzam która jestem - chyba gdzieś w środku stawki, pierwsza dziewczyna już zaczyna wjeżdżać na podjazd, niedługo do niego dojeżdżam i ja. Kuźwa, ale sztajfa! Normalnie chyba do samego nieba! Na szczęście środkiem trawy biegnie ścieżka, w miarę sucha i ubita. Zarzucam najlżejsze przełożenie i zaczynam się wspinać.
Idzie ciężko i mozolnie, noga za nogą. 
Aby tylko się nie zatrzymać, tylko nie stanąć, aby tylko jechać, wolno bo wolno ale jechać. 
Patrzę do góry - kuźwa, jeszcze połowa a już czuję że zaraz wypluję płuca. 
Dyszę jak lokomotywa, jeszcze jedna trzecia do szczytu.
Nareszcie jestem na górze, ledwo żyję ale wjechałam! Nie mam czasu na odpoczynek bo właśnie wjeżdżam w lasek i "małpi gaj". Faktycznie, organizator się uparł by w tu upchać jak największą ilość zjazdzików, podjaździków, skręcików i zawijasków. Nie wiem co gorsze, stromy podjazd gdzie można narzucić sobie swoje spokojne tempo, czy te ciągłe zmiany rytmu. Oto i leżące na ziemi belki, zeskakuję z roweru, zarzucam go sobie na ramię i przeskakuję je z gracją (przynajmniej tak mi się wydaje), stawiam rower na ziemi i wskakuję na niego w biegu. Idealnie ląduję pupą na siodełku, haha, nie darmo sie katuje przełaje w zimie! Teraz mały zjaździk w dół i chwila odpoczynku na asfatowym kawałku. Dojeżdżam do schodów - no i tak, nie da rady inaczej, rower znowu na plecy i wspinam się piechotą - powinnam biec ale wolne żarty - nie dam rady. Schody tak naprawdę składają się z postawionych na sztorc krawężników pomiędzy którymi przestrzenie wypełniono czarną ziemią. Krawężniki te wystają dość sporo ponad powierzchnię - trzeba uważać by się nie potknąć. Drapię się po nich i drapię, zdają się nie mieć końca, ile ich tu jest - myślę wkurwiona - tysiąc czy co?! Zawsze jak gdzieś są schody to organizatorzy ochoczo włączają je w trasę - co my jesteśmy kolarze górscy czy schodkowi???
Nareszcie jestem na górze! Dobra, teraz asfaltowe agrafki, trochę sobie odpocznę - myślę ale widzę dwie dziewczyny przed sobą. Nie są  tak daleko, dobrze by było jej dogonić i usiąść na koło. Nie ma odpoczynku, zasuwam dalej. Dojeżdżam do linii startu/mety - już z daleka sędzia pokazuje mi tablicę z numerem 2. Uff, jak dobrze! Cieszę się - tylko dwa okrążenia tej masakry jeszcze! Gdy mijam start słyszę jak trener krzyczy:
- Jesteś ...nasta!
Która jestem?! Cholera, niedosłyszałam! Która? Jedenasta? Trzynasta? Dziewiętnasta?
W każdym razie w drugiej dziesiątce - dedukuję - nie jest źle ale nie jest też cudownie. 
Dojeżdżam do morderczego zjazdu i po raz drugi rzucam się w dół. Zaciskam hamulce i coooś jeeest nieeee taaaak! Nie panuję nad rowerem! Zaczynam się ślizgać! Tylne koło odjeżdża mi na boki i rower robi co chce! Po chwili czuję że lecę jak wystrzelona z procy i widzę zbliżającą się w zawrotnym tempie trawę! 
Bang!!!
Zderzam się z ziemią i czuję jak szczęką trafiam centralnie w kamień! Boże - myślę z ostatecznym przerażeniem - moje zęby! Wybiłam sobię zęby!
Jadę na brzuchu po błotnistej trawie w dół jeszcze kilka metrów, rower zaplątany w moje nogi zjeżdza mi na głowę. W końcu zatrzymuję się jakoś przy samotnym drzewie i pierwsze co robię to przejeżdżam językiem po mojej klawiaturze i nie mogę uwierzyć szczęściu - są wszystkie! Żaden nawet się nie rusza! Podbudowana tym wyplątuję nogi z roweru, zbieram się i wstaję. Patrzę w dół, na resztę zjazdu - jest tak stromy, że nie ma szans żebym teraz wsiadła na rower. Postanawiam więc zejść piechotą, ale błoto na tej wąskiej ścieżce jest tak rozjeżdżone i rozdeptane że nogi ślizgają mi się na boki i jadę jak na nartach! Żałuję, że nie mam kolców na butach. Na szczęście po lewej stronie jest płot z drewnianych belek, chwytam więc prawą ręką za siodełko roweru a lewą za płot i ześlizguję się w dół. Niestety, tracę w pewnej chwili równowagę, prawie puszczam rower a on odwdzięcza mi się przykrym manewrewm. Mianowicie: kierownica robi zamach w prawo, potem odbija w lewo i z całym impetem, jak młotek, dobija kciuk mojej lewej ręki do belki płotu. Świat ciemnieje mi w oczach i widzę gwiazdy, z bólu robi mi się niedobrze...
Oddycham głęboko, czekając aż ból minie i powtarzam na głos: "tylko nie zwymiotuj, tylko nie zwymiotuj!"
Jakoś ześlizguję się w końcu na dół, gramolę się na rower, popijam z bidonu i dopiero teraz myślę o tym co poszło nie tak. Dlaczego wpadłam w taki poślizg? Przecież rzadko się wywalam na zjazdach! Co się stało? Czy klocki hamulcowe już się starły? Niemożliwie, przecież są prawie nowe, niedawno wymienione! W końcu przypominam sobie. No tak, dziś rano kolega chwalił się nową super pompką i chciałam żeby mi dopompował opony. I mi je dobił tak na maksa i cieszyłam się że będzie mi się dobrze jechało. Na pierwszym okrążeniu tak rzeczywiście bylo, ale teraz, na drugim, błoto było tak rozjeżdżone, że takie twarde opony to niedobry pomysł. Postanawiam spuścić trochę powietrza, ale dopiero na samej górze - teraz jeszcze mi się przyda.
Dojeżdżam do sztajfy i zaczynam się na nią gramolić. Widzę, że powoli doganiam jedną z dwóch dziewczyn przede mną. Nie wiem czy to możliwie ale postanawiam jechać mocniej. Po chwili, w połowie podjazdu dojeżdżam do niej. Siadam jej na koło i jedziemy chwilę razem, widzę że nazbierało się tu troche kibiców, krzyczą do nas:
- Dajesz, dajesz, dajesz!
- Hop, hop, hop, hop!
Nagle dziewczynie przede mną coś strzela w biegach - chyba spadł jej łańcuch bo macha chwilę bezradnie pedałami i w końcu, z siarczystym przekleństwem staje. Przyblokowała mnie, też muszę stanąć, ale zbieram się szybko, mijam ją, biegiem kończę podjazd i wskakuję na górze na rower. Wjeżdżam w "małpi gaj". Widzę, że i tu stoją kibicie a wśród nich koledzy z klubu. Oni też krzyczą do mnie:
- Dajesz, dajesz!!!
- Daję, daję - dysząc odpowiadam bardziej sobie niż im.
Staram się przeskoczyć belki również z gracją ale przy wskakiwaniu na rower nie udaje mi się dokładnie wcelować pupą w siodełko, ała, boli! Nie mogę tego pokazać po sobie, zaciskam zęby i odjeżdżam w dół. Za chwilę gramolę się po niekończących się schodach. Na górze czuję, że jestem już porządnie zmęczona, właściwie wykończona. Teraz jest okazja by upuścić trochę powietrza, pochylam się nad przednim kołem - psik, potem nad tylnim - psik, psik. Sprawdzam opony - jeszcze raz psik, psik i jadę dalej. Upał robi się coraz gorszy, pot leje się ze mnie strumieniem, nie pomaga to, że prawie na całej trasie (oprócz "małpiego gaju") nie ma grama cienia.
Gdy mijam start/metę słyszę dzwonek oznajmiający ostatnie okrążenie (jak dobrze!) i rozglądam się za trenerem - no nie ma go, gdzieś polazł, wciąż nie wiem która jestem!
Wpadam ostatni raz na zjazd i - jest dobrze. W miarę. Trochę mnie wozi ale daję radę opanować rower. Zjeżdzam na dół i na łące, tuż przed sztajfą doganiam koleżankę z klubu i siadam jej na koło. Rzucam ciche:
- Hej.
- O, hej - odpowiada.
Wjeżdżamy razem na podjazd i zgodnie wspinamy się wąską ścieżką, ja za nią. Kibiców jeszcze przybyło, dopingują nas zawzięcie. Nagle - tuż przed szczytem czuję że w mięśniach prawego uda łapie mnie potworny skurcz! Ała - sapię, wyrywam nogę z pedału i podpieram się nią. I wtedy - coś dziwnego - łapie mnie skurcz w lewym udzie. Wypinam drugą nogę i stawiam ją na ziemię. Teraz czuję skurcze w obydwu łydkach! Stoję i próbuję jakoś rozciągnąć wszystkie te mięśnie na raz. Koleżanka odjeżdża i oglądając się przez ramię rzuca:
- Monia, co tam?
- Skurczę mnie łapią! - odpowiadam. Jestem nieźle wkurwiona ale i zdziwiona, bo przecież nigdy nic mi się takiego nie wydarzyło na wyścigu. Kibicie drą się do mnie:
- Jedziesz, jedziesz, co jest?
- Nie mogę! - odpowiadam im bezsilnie i równie bezsilnie patrzę jak mija mnie dziewczyna którą ja na poprzednim okrążeniu minęłam dokładnie w tym miejscu. Co za ironia. Odpoczywam jeszcze chwilę, zbieram się w sobie i ruszam dalej. Nogi mi się trzęsą, co jest? Czy to ten upał? Muszę przemyśleć swoją suplementację. I dietę. Zastanawiam się czy zejść z trasy ale nie chcę się poddawać w połowie ostatniego okrążenia. Wjeżdżam w "małpi gaj", tu jest trochę cienia. Już nie przeskakuję przez belki tylko przez nie przełażę. Mam straszną ochotę zejść z trasy. Krawężnikowe schody znów wydają się nie mieć końca, walczę teraz nie tylko z nimi ale i z samą sobą. Sto razy decyduję - schodzę, nie dam rady, strzeliłam i koniec - i sto razy mówię sobie: jeszcze nie teraz, za chwilę, przecież i tak muszę tam wejść. W ten sposób wczołguję się na górę a tam postanawiam - teraz już nie ma sensu zejść, teraz już jest prosto i łatwo, dojadę.
No i dojeżdżam, w końcu czasem liczy się nie miejsce tylko to by ukończyć wyścig :)

Zęby bolały mnie jeszcze cały następny tydzień albo i dwa, na dekoldzie - w środku mostka miałam zielonego siniaka średnicy pięciozłotówki, czułam się jak potrącona przez pędzącą lokomotywę. Nie mogłam przekręcić się na kanapie z boku na bok -  w tym celu musiałam ostrożnie podnieść się do pozycji siedzącej, równie ostrożnie przekręcić się i jeszcze ostrożniej położyć się na drugim boku.
Tak, to tyle co pamiętam :)
























czwartek, 5 lutego 2015

Czerwcowe słowicze trele

W zeszłym roku nagrałam śpiew słowika, tak by sobie teraz zimą przypomnieć jak to fajnie jest w taki ciepły, wiosenny wieczór usiąść na ganku, wyciągnąć zmęczone całodzienną bieganiną nogi, wziąć w jedną rękę książkę, w drugą świeżo zaparzoną herbatę i z uwielbieniem słuchać.
Przed wrzuceniem tu tego filmiku chciałam opowiedzieć coś ciekawego związanego z tematem ale jakoś żadna historyjka ze słowikiem w tle nie przychodzi mi do głowy.

Chociaż... coś mi się przypomniało... ale nie nie, to nie o słowikach...

Ale właściwie jak już mi się przypomniało to równie dobrze mogę opowiedzieć, może potem nie będzie okazji, a więc:
To też zdarzyło się w zeszłym roku, ale chyba tak latem i to późnym - mógł to być sierpień nawet, słowiki dawno już nie śpiewały za to od mokrych łąk na pewno niosło granie derkaczy. Była jakaś jedenasta w nocy, siedzieliśmy sobie w małym, rodzinnym gronie przy ognisku. Kiełbaski zjedzone, piwo dopijane, ognisko tliło się małym, spokojnym płomieniem, rozmowa tłiła się równie spokojnie. Dzieciaki dawno już spały w domu obok, od łąk wiał lekki, chłodnawy wiaterek. Trochę się już sennie robiło kiedy od strony łąk, daleko za rozłożystą wierzbą, nad samym lasem pojawił się mały, świecący punkcik. 
- O, zobaczcie, co to? - siedziałam przodem do łąk więc pierwsza zauważyłam światełko.
- Coś leci - drugi zauważył mąż - samolot? Tak nisko?
- No właśnie, strasznie nisko jak na samolot i w ogóle go nie słychać.
Faktycznie, oprócz derkaczy i sporadycznych komarów, nic nie było słychać, światełko poruszało się w absolutnej ciszy.
- To pewnie motolotnia - orzekł mąż.
- No jak, motolotnia też ma silnik, to by było słychać, poza tym to leci za nisko nawet jak na motolotnię - sprzeciwiłam się.
- To może paralotnia? - strzelił dziadek - albo balon?
- Ale paralotnia ma ten taki parasol, to światło by go podświetlało tak samo balon ma czaszę a tu nic nie widać tylko to światło...
- To może jakiś mały samolot z wyłączonym silnikiem...
- Albo helikopter?
- Szybowiec... 
- Amerykański niewykrywalny myśliwiec?
- Gigantyczny świetlik-mutant???
Prześcigaliśmy się w domysłach a światełko tym czasem bezszelestnie i bardzo powoli poruszało się wciąż i to prosto w naszym kierunku, prościuteńko na nasze ognisko, jakby umyślnie miało kurs wyznaczony na nas. Było lekko żółtawe i nie miało wyraźnie zdefiniowanych krawędzi, nie wyglądało na światło samolotu i nie rzucało świetlnej smugi jak reflektor.
Zamilkliśmy na chwilę zdumieni wpatrując się w to dziwne, tajemnicze zjawisko. Po chwili poczułam jak powoli zaczyna mi cierpieć skóra na karku - w tym miejscu gdzie lubią sobie maszerować moje mrówki strachu bo przemknęło mi przez myśl: "a może? może naprawdę te wszystkie bujdy o UFO... to nie do końca bujdy? Jesteśmy tu sami, na odludziu - troje zdrowych przedstawicieli rasy ludzkiej. Nie byłoby żadnych świadków jakby jakieś porwanie czy coś :)
I nagle, już jakieś trzydzieści, czterdzieści metrów od nas światełko nagle skręciło w lewo i poszybowało w stronę lasu. Nie zdążyliśmy ochłonąć, gdy pojawiło się drugie! Było identyczne i leciało dokładnie z tego samego miejsca co poprzednie. Przyleciało tak samo powoli i bezgłośnie i w tym samym miejscu skręciło nad las. I za nim natychmiast pojawiło się trzecie!
Wtedy mąż przytomnie krzyknął:
- Lornetka! Przynieś lornetkę!
Skoczyłam na równe nogi i puściłam się biegiem do domu ale zanim wskoczyłam na schody to już wiedziałam co to było. To przecież lampiony!!! Takie duże lampiony co to puszczają w Chinach czy gdzieś, z okazji ichnich świąt! Przecież ta moda dotarła niedawno do nas. Dziś sobota, czyli gdzieś na jakimś weselu puścili kilka lampionów a wiatr przyniósł je w naszą stronę!
Wpadłam do domu, skoczyłam do szafki, wyszarpnęłam z niej lornetkę i wypadłam biegiem na dwór. Przykładając ją do oczu, wydyszałam jednym tchem:
- To chińskie lampiony, gdzieś wesele jest, dlatego leciały bez dźwięku i dlatego wszystkie z jednego miejsca i dlatego skręciły przed nami w lewo bo widocznie tam nad łąkami jest taki ciąg wiatru! Tylko trzy, na więcej ich nie było stać? Pewnie mąż, żona i teściowa puścili, teściowi nie poleciał czy co?
I faktycznie przez lornetkę widać było leciutki zarys małej czaszy lampionu. I to ja na to wpadłam pierwsza, ja, haha!

No to teraz już ten słowik, filmik jest dość długi więc możecie słuchać do woli. Nagrany 11 czerwca o godzinie 2:44 rano. Dopiero dniało, o tej porze z łóżka wyciągnęła mnie mała ciufcia na karmienie. Słowik śpiewał tuż pod naszym oknem od łazienki, w wielkim, pięknie kwitnącym krzaku czarnego bzu.
A tak to samo miejsce wyglądało dziś rano, brrr: