środa, 11 lutego 2015

MTB - pot, krew i zakwasy. I błoto. Dużo błota!

Brat mówi: "pisz więcej kolarskich opowieści". 
Ale co ja jeszcze z tego pamiętam? Przecież skończyło sie 15 lat temu, to szmat czasu!
Coraz więcej fajnych rzeczy zapominam, ale pamiętam że chodziłam wtedy wiecznie głodna, nie dlatego że nie dojadałam (wręcz przeciwnie). Wyjeżdżone na rowerze kilometry sprawiały że wydatek energetyczny był tak duży, że w sezonie i tak chudłam mimo tego, że praktycznie cały czas bym coś żarła! Jak mi wtedy smakowały kaszki niemowlęce - jadłam je łyżkami prosto z torebek. Dziś dziwię się, że moje dzieci mogą jeść takie bezsmakowe coś. 
Każde mijane rondo na trenigu kojarzyło mi się z pizzą a nasze brązowe wejściowe drzwi od domu z czekoladą. No ale czy nie wyglądają podobnie? 



Pamiętam jednak też coś takiego:

Lesko.
Grand Prix Czesława Langa.
Gorący letni poranek.
Pół godziny do startu.
Rozgrzewam się, czyli jeżdżę na rowerze tam i z powrotem, raz wolniej, raz szybciej. 
Żołądek mam ściśnięty ze stresu - to jeden z cyklu największych wyścigów w kraju, ważniejszych nawet niż Mistrzostwa Polski.
Stres jeszcze większy niż zwykle dlatego że jakoś tak się złożyło że nie mogłam wcześniej objechać trasy i kompletnie nie wiem co mnie czeka. Wiem tylko że rano spadł zlewny deszcz i na trasie może być straszne błoto - to straszne bieszczadzkie błoto, które jest śliskie jak miękkie masło i którego nienawidzę! 
- Hej stara, mam nasze numery! - siostra podjeżdza do mnie z numerami startowymi i rzuca nasze standardowe powiedzonko -  wypnij się, to ci przypnę.
Wyciągam moje agrafki i podaję je jej. Podczas gdy siostra przypina mi nimi numer pośrodku pleców, ja plastikowymi paskami przypinam drugi do kierownicy. Potem siostra się wypina a ja przypinam jej numer. Rzucam nerwowo:
- Ile jeszcze? 
- O jezu, przed chwilą się pytałaś!
- No ale ile jeszcze?
- Nie będę ci co minutę sprawdzać czasu! Noś sobie swój zegarek! Jeszcze pół godziny!
- Przeszkadza mi! Pół godziny było przed chwilą, ile teraz?
- Argh! - siostra w końcu spogląda na zegarek - jest trzydzieści pięć po, jeszcze dwadzieścia pięć minut! Przestań mnie co chwilę pytać "ile jeszcze" bo zwariuję! Chodź, spytamy się lepiej jakiegoś młodzika  jak ta trasa wygląda, oni już skończyli.
- Dobra, ale powiedz mi czy mój tyłek nie wygląda grubo? Bo dziś mniejszą koszulkę założyłam, eskę...
- Nie, nie wygląda! - siostra rzuca niecierpliwie, ale po chwili dodaje - A mój?
- Nie.
Znajdujemy "naszego" młodzika i wypytujemy go o trasę, opowiada:
- No więc, na początku macie agrafki w mieście (Lang zawsze ma kilka ostrych zakrętów zaraz po starcie, żeby zaprezentować walkę kolarzy tym kibicom którym się nie chce wejść na "prawdziwą" trasę). Po nich macie pierwszy zjazd na sam dół, aż do rzeki (akurat ten zjazd widziałam i dostałam gęsiej skórki - jest bardzo stromy, najpierw po trawiastym zboczu, potem, przy jakiemś samotnym polnym drzewie trasa skręca w prawo pod kątem 90 stopni i biegnie dalej w dół w poprzek błotnistego zbocza). Potem kawałek w dole jedziecie łąką i dalej jest ostro w prawo i będzie długi, bardzo stromy podjazd prawie na samą górę, potem w lewo i będzie taki mały lasek i tam dużo zakrętów, mini podjazdów i mini zjazdów,  taki "małpi gaj" (okazało się jeszcze, że były tam na ziemi położone dwie belki w poprzek trasy - do przeskakiwania, jak na wyścigu przełajowym). Potem stamtąd znowu mały zjazd na sam dół, kawałek asfaltem i stamtąd na samą górę trzeba już z buta bo tam są takie schody jakby z krawężników. I tam już wjeżdżacie z powrotem na agrafki w mieście i do mety.
- Ok, dzięki - mówię i odwracam się do siostry - która godzina?
- Boszzzzzz, nie powiem ci - buntuje się i odjeżdża.
Jeździmy dalej, mijając rozgrzewające się koleżanki, zagadując nerwowo od czasu do czasu:
- Jest forma?
- Chyba do ciasta! :)
- Noga podaje?
- Zobaczymy na trasie...

Po kilkunastu minutach wkurzania siostry pytaniem o czas w końcu się zaczyna. Ustawiamy się powoli wszystkie blisko linii startowej i sędzia zaczyna wyczytywać nasze nazwiska zaczynając od tych co nazbierały najwięcej punktów w poprzednich wyścigach cyklu. To decyduje o miejscach na starcie - najlepsze stoją pierwsze. Niedługo słyszę swoje, opowiadam szybko: "jestem!" i podjeżdżam. Siostra wkrótce słyszy swoje i dojeżdża gdzieś obok mnie. Jeszcze chwila i wyczytywanie skończone, stoimy tu wszystkie ramię w ramię, nikt już nic nie mówi. Sprawdzam ostatni raz czy wszystko w porządku: czy numer na kierownicy jest na pewno mocno przypięty, czy na plecach nie rozpięły mi się agrafki, czy bidon jest na miejscu. Zdenerwowana przyciaśniam jeszcze bardziej paski kasku, wpinam się prawą nogą w pedał, dla pewności wypinam się i jeszcze raz wpinam.
- Pięć minut do startu - sędzia mówi do mikrofonu.
Przełykam ślinę i uśmiecham się niepewnie do koleżanki obok, ona odpowiada mi takim samym nerwowym uśmiechem. Te pięć minut jednocześnie dłuży się niesamowicie i mija nie wiadomo kiedy. Sędzia zaczyna odliczać głośno ostatnie dziesięć sekund.
Tężeję sama w sobie, wpatrując się w trasę za linią startu - kawałek asfaltu ograniczony z lewej i prawej strony żółtymi barierkami zza których bacznie obserwuje nas tłum ludzi. Ten kawałek asfaltu kończy się ostrym zakrętem w lewo, trzeba tam będzie bardzo uważać...
- sześć...
- pięć...
- cztery...
Zaciskam dłonie na kierownicy i spinam się...
- trzy...
- dwa...
- jeden...
- START!
Na strzał z pistoletu startowego rzucamy się wszystkie przed siebie, potrącając się kolanami i łokciami. Nie mogę dać się zamknąć i zepchnąć na tył stawki, nie mogę się zostać z tyłu, cisnę pedały ile tylko mam siły starając się nie wpaść na nikogo i uważając by nikt nie wpadł na mnie. Dojeżdżamy do pierwszego zakrętu, hamujemy ostro, hamulce piszczą, skręcamy i rozpędzamy się znowu. W uszach mam tylko szum własnej krwi i wycie kilkudziesięciu par grubych, terenowych opon. Nie widzę nic oprócz asfaltu przede mną i pleców innych dziewczyn. Do następnego zakrętu stawka rozciąga się trochę i groźba potrącenia kogoś i wywalenia jego i siebie maleje. Przejeżdżamy w końcu wszystkie agrafki i dojeżdżamy do pierwszego zjazdu. Rzucamy się w niego jak stado dzikich koni (kobył właściwie) i lecimy na łeb, na szyję. Stromy stok zasysa mnie w dół, ściskam klamki hamulców mocno - ale nie za mocno, by nie zblokować kół. Dziewczyna przede mną jedzie za wolno, kuźwaaaaa! Zaraz na nią wpadnę! Umpffff! Ominęłam o milimetry! Lecę dalej, do samotnego drzewa, skręcam w prawo i na granicy przyczepności zjeżdżam po błotnistej części zjazdu. Uff, jestem na dole, udało się, cisnę pedały by rozpędzić się jak najszybciej po wysokiej trawie. Rozglądam się i sprawdzam która jestem - chyba gdzieś w środku stawki, pierwsza dziewczyna już zaczyna wjeżdżać na podjazd, niedługo do niego dojeżdżam i ja. Kuźwa, ale sztajfa! Normalnie chyba do samego nieba! Na szczęście środkiem trawy biegnie ścieżka, w miarę sucha i ubita. Zarzucam najlżejsze przełożenie i zaczynam się wspinać.
Idzie ciężko i mozolnie, noga za nogą. 
Aby tylko się nie zatrzymać, tylko nie stanąć, aby tylko jechać, wolno bo wolno ale jechać. 
Patrzę do góry - kuźwa, jeszcze połowa a już czuję że zaraz wypluję płuca. 
Dyszę jak lokomotywa, jeszcze jedna trzecia do szczytu.
Nareszcie jestem na górze, ledwo żyję ale wjechałam! Nie mam czasu na odpoczynek bo właśnie wjeżdżam w lasek i "małpi gaj". Faktycznie, organizator się uparł by w tu upchać jak największą ilość zjazdzików, podjaździków, skręcików i zawijasków. Nie wiem co gorsze, stromy podjazd gdzie można narzucić sobie swoje spokojne tempo, czy te ciągłe zmiany rytmu. Oto i leżące na ziemi belki, zeskakuję z roweru, zarzucam go sobie na ramię i przeskakuję je z gracją (przynajmniej tak mi się wydaje), stawiam rower na ziemi i wskakuję na niego w biegu. Idealnie ląduję pupą na siodełku, haha, nie darmo sie katuje przełaje w zimie! Teraz mały zjaździk w dół i chwila odpoczynku na asfatowym kawałku. Dojeżdżam do schodów - no i tak, nie da rady inaczej, rower znowu na plecy i wspinam się piechotą - powinnam biec ale wolne żarty - nie dam rady. Schody tak naprawdę składają się z postawionych na sztorc krawężników pomiędzy którymi przestrzenie wypełniono czarną ziemią. Krawężniki te wystają dość sporo ponad powierzchnię - trzeba uważać by się nie potknąć. Drapię się po nich i drapię, zdają się nie mieć końca, ile ich tu jest - myślę wkurwiona - tysiąc czy co?! Zawsze jak gdzieś są schody to organizatorzy ochoczo włączają je w trasę - co my jesteśmy kolarze górscy czy schodkowi???
Nareszcie jestem na górze! Dobra, teraz asfaltowe agrafki, trochę sobie odpocznę - myślę ale widzę dwie dziewczyny przed sobą. Nie są  tak daleko, dobrze by było jej dogonić i usiąść na koło. Nie ma odpoczynku, zasuwam dalej. Dojeżdżam do linii startu/mety - już z daleka sędzia pokazuje mi tablicę z numerem 2. Uff, jak dobrze! Cieszę się - tylko dwa okrążenia tej masakry jeszcze! Gdy mijam start słyszę jak trener krzyczy:
- Jesteś ...nasta!
Która jestem?! Cholera, niedosłyszałam! Która? Jedenasta? Trzynasta? Dziewiętnasta?
W każdym razie w drugiej dziesiątce - dedukuję - nie jest źle ale nie jest też cudownie. 
Dojeżdżam do morderczego zjazdu i po raz drugi rzucam się w dół. Zaciskam hamulce i coooś jeeest nieeee taaaak! Nie panuję nad rowerem! Zaczynam się ślizgać! Tylne koło odjeżdża mi na boki i rower robi co chce! Po chwili czuję że lecę jak wystrzelona z procy i widzę zbliżającą się w zawrotnym tempie trawę! 
Bang!!!
Zderzam się z ziemią i czuję jak szczęką trafiam centralnie w kamień! Boże - myślę z ostatecznym przerażeniem - moje zęby! Wybiłam sobię zęby!
Jadę na brzuchu po błotnistej trawie w dół jeszcze kilka metrów, rower zaplątany w moje nogi zjeżdza mi na głowę. W końcu zatrzymuję się jakoś przy samotnym drzewie i pierwsze co robię to przejeżdżam językiem po mojej klawiaturze i nie mogę uwierzyć szczęściu - są wszystkie! Żaden nawet się nie rusza! Podbudowana tym wyplątuję nogi z roweru, zbieram się i wstaję. Patrzę w dół, na resztę zjazdu - jest tak stromy, że nie ma szans żebym teraz wsiadła na rower. Postanawiam więc zejść piechotą, ale błoto na tej wąskiej ścieżce jest tak rozjeżdżone i rozdeptane że nogi ślizgają mi się na boki i jadę jak na nartach! Żałuję, że nie mam kolców na butach. Na szczęście po lewej stronie jest płot z drewnianych belek, chwytam więc prawą ręką za siodełko roweru a lewą za płot i ześlizguję się w dół. Niestety, tracę w pewnej chwili równowagę, prawie puszczam rower a on odwdzięcza mi się przykrym manewrewm. Mianowicie: kierownica robi zamach w prawo, potem odbija w lewo i z całym impetem, jak młotek, dobija kciuk mojej lewej ręki do belki płotu. Świat ciemnieje mi w oczach i widzę gwiazdy, z bólu robi mi się niedobrze...
Oddycham głęboko, czekając aż ból minie i powtarzam na głos: "tylko nie zwymiotuj, tylko nie zwymiotuj!"
Jakoś ześlizguję się w końcu na dół, gramolę się na rower, popijam z bidonu i dopiero teraz myślę o tym co poszło nie tak. Dlaczego wpadłam w taki poślizg? Przecież rzadko się wywalam na zjazdach! Co się stało? Czy klocki hamulcowe już się starły? Niemożliwie, przecież są prawie nowe, niedawno wymienione! W końcu przypominam sobie. No tak, dziś rano kolega chwalił się nową super pompką i chciałam żeby mi dopompował opony. I mi je dobił tak na maksa i cieszyłam się że będzie mi się dobrze jechało. Na pierwszym okrążeniu tak rzeczywiście bylo, ale teraz, na drugim, błoto było tak rozjeżdżone, że takie twarde opony to niedobry pomysł. Postanawiam spuścić trochę powietrza, ale dopiero na samej górze - teraz jeszcze mi się przyda.
Dojeżdżam do sztajfy i zaczynam się na nią gramolić. Widzę, że powoli doganiam jedną z dwóch dziewczyn przede mną. Nie wiem czy to możliwie ale postanawiam jechać mocniej. Po chwili, w połowie podjazdu dojeżdżam do niej. Siadam jej na koło i jedziemy chwilę razem, widzę że nazbierało się tu troche kibiców, krzyczą do nas:
- Dajesz, dajesz, dajesz!
- Hop, hop, hop, hop!
Nagle dziewczynie przede mną coś strzela w biegach - chyba spadł jej łańcuch bo macha chwilę bezradnie pedałami i w końcu, z siarczystym przekleństwem staje. Przyblokowała mnie, też muszę stanąć, ale zbieram się szybko, mijam ją, biegiem kończę podjazd i wskakuję na górze na rower. Wjeżdżam w "małpi gaj". Widzę, że i tu stoją kibicie a wśród nich koledzy z klubu. Oni też krzyczą do mnie:
- Dajesz, dajesz!!!
- Daję, daję - dysząc odpowiadam bardziej sobie niż im.
Staram się przeskoczyć belki również z gracją ale przy wskakiwaniu na rower nie udaje mi się dokładnie wcelować pupą w siodełko, ała, boli! Nie mogę tego pokazać po sobie, zaciskam zęby i odjeżdżam w dół. Za chwilę gramolę się po niekończących się schodach. Na górze czuję, że jestem już porządnie zmęczona, właściwie wykończona. Teraz jest okazja by upuścić trochę powietrza, pochylam się nad przednim kołem - psik, potem nad tylnim - psik, psik. Sprawdzam opony - jeszcze raz psik, psik i jadę dalej. Upał robi się coraz gorszy, pot leje się ze mnie strumieniem, nie pomaga to, że prawie na całej trasie (oprócz "małpiego gaju") nie ma grama cienia.
Gdy mijam start/metę słyszę dzwonek oznajmiający ostatnie okrążenie (jak dobrze!) i rozglądam się za trenerem - no nie ma go, gdzieś polazł, wciąż nie wiem która jestem!
Wpadam ostatni raz na zjazd i - jest dobrze. W miarę. Trochę mnie wozi ale daję radę opanować rower. Zjeżdzam na dół i na łące, tuż przed sztajfą doganiam koleżankę z klubu i siadam jej na koło. Rzucam ciche:
- Hej.
- O, hej - odpowiada.
Wjeżdżamy razem na podjazd i zgodnie wspinamy się wąską ścieżką, ja za nią. Kibiców jeszcze przybyło, dopingują nas zawzięcie. Nagle - tuż przed szczytem czuję że w mięśniach prawego uda łapie mnie potworny skurcz! Ała - sapię, wyrywam nogę z pedału i podpieram się nią. I wtedy - coś dziwnego - łapie mnie skurcz w lewym udzie. Wypinam drugą nogę i stawiam ją na ziemię. Teraz czuję skurcze w obydwu łydkach! Stoję i próbuję jakoś rozciągnąć wszystkie te mięśnie na raz. Koleżanka odjeżdża i oglądając się przez ramię rzuca:
- Monia, co tam?
- Skurczę mnie łapią! - odpowiadam. Jestem nieźle wkurwiona ale i zdziwiona, bo przecież nigdy nic mi się takiego nie wydarzyło na wyścigu. Kibicie drą się do mnie:
- Jedziesz, jedziesz, co jest?
- Nie mogę! - odpowiadam im bezsilnie i równie bezsilnie patrzę jak mija mnie dziewczyna którą ja na poprzednim okrążeniu minęłam dokładnie w tym miejscu. Co za ironia. Odpoczywam jeszcze chwilę, zbieram się w sobie i ruszam dalej. Nogi mi się trzęsą, co jest? Czy to ten upał? Muszę przemyśleć swoją suplementację. I dietę. Zastanawiam się czy zejść z trasy ale nie chcę się poddawać w połowie ostatniego okrążenia. Wjeżdżam w "małpi gaj", tu jest trochę cienia. Już nie przeskakuję przez belki tylko przez nie przełażę. Mam straszną ochotę zejść z trasy. Krawężnikowe schody znów wydają się nie mieć końca, walczę teraz nie tylko z nimi ale i z samą sobą. Sto razy decyduję - schodzę, nie dam rady, strzeliłam i koniec - i sto razy mówię sobie: jeszcze nie teraz, za chwilę, przecież i tak muszę tam wejść. W ten sposób wczołguję się na górę a tam postanawiam - teraz już nie ma sensu zejść, teraz już jest prosto i łatwo, dojadę.
No i dojeżdżam, w końcu czasem liczy się nie miejsce tylko to by ukończyć wyścig :)

Zęby bolały mnie jeszcze cały następny tydzień albo i dwa, na dekoldzie - w środku mostka miałam zielonego siniaka średnicy pięciozłotówki, czułam się jak potrącona przez pędzącą lokomotywę. Nie mogłam przekręcić się na kanapie z boku na bok -  w tym celu musiałam ostrożnie podnieść się do pozycji siedzącej, równie ostrożnie przekręcić się i jeszcze ostrożniej położyć się na drugim boku.
Tak, to tyle co pamiętam :)
























3 komentarze:

  1. ależ drama :)
    stare dobre czasy co?
    może ja poopisuję swoje wyprawy na biku, przypomni się trochę, powspominam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. koniecznie! chętnie poczytam!!! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. No. Tak to mniej więcej wyglądało, heh :-)

    OdpowiedzUsuń