czwartek, 7 maja 2015

Co się dzieje nocami na zgrupowaniach sportowych?

A co ma się dziać? Po morderczych treningach w dzień wszyscy chrapią złożeni kamiennym snem. Chodzi się wcześnie spać a i tak tego odpoczynku brakuje i często człowieka zmuli po obiedzie. Ten poobiedni sen jest zwykle dziwny - śpi się z otwartą gębą, jakby organizm już nie miał nawet siły trzymać szczęki zamkniętej a poduszka robi się coraz bardziej mokra od śliny. 
Noce zatem są spokojne. Chociaż... czasem zdarza się i tak że powietrze przeszywa seria mrożących krew w żyłach wrzasków.
To był zwyczajny, treningowy dzień na zgrupowaniu pod Łysą Górą, które miało nas przygotować do Mistrzostw Polski w Kielcach w roku 2001.
Rano pobudka, śniadanie, trening, po treningu obiad, po obiedzie sjesta z jakąś godzinką ślinienia poduszki przez sen. Potem trzeba było zwlec się z wyra by pójść wyczyścić i nasmarować rower. Razem z Magdą, klubową koleżanką pomachałyśmy trochę szmatkami przy naszych maszynach - było sucho więc nie były specjalnie brudne. Potem wyszłyśmy przed hotel i rozsiadłszy się na drewnianych ławkach przy miejscu na ognisko rozpoczęłyśmy dalszą część sjesty. Popołudniowe słońce świeciło nam w oczy i przyjemnie rozgrzewało zmęczone mięśnie i stawy. Małe jaszczurki zwinnie ganiały się po kamieniach, skoszona niedawno trawa oddawała w powietrze swój niesamowity, słodki zapach. Nic nam się nie chciało, nawet gadać. W pewnym momencie Magda spytała czy nie pojechałabym z nią po kolacji do budki telefonicznej (najbliższa była na Świętym Krzyżu, czyli jakieś 2 kilometry pod górkę) bo musi zadzwonić. Odpowiedziałam że oczywiście że pojadę, w końcu jesteśmy tu na tym zgrupowaniu tylko dwie dziewczyny więc musimy trzymać się razem (poza tym zawsze lubiłam takie niespodziewane wycieczki). Jednak to "po kolacji" oznaczało bardzo późno po kolacji bo już po zachodzie słońca. Trochę zaczęłam się obawiać że będziemy wracać już po ciemku, w końcu na drodze na Święty Krzyż nie ma oświetlenia, no ale skoro powiedziałam że pojadę, to musiałam dotrzymać słowa. Wyruszyłyśmy więc już o zmroku, oczywiście na rowerach, raz dwa wjechałyśmy na górę i Magda poszła dzwonić. Ja zaś usiadłam sobie na betonowym murku oddzielającym chodnik od lasu, chociaż właściwie powinnam powiedzieć od Świętokrzyskiego Parku Narodowego. No i Magda tak gadała i gadała a tu zaczęlo się już porządnie ściemniać. Mrok wypełzał z lasu na drogę i gęstniał tam coraz bardziej i bardziej. Jak zwykle jak w takich razach bywa - wesoły i rośpiewany ptakami w dzień las teraz stał się ponury i wypełniony podejrzanymi szmerami.
Wokoło nie było nikogo - resztki turystów już dawno zeszły na dół. Zaczęłam się czuć nieswojo mając za plecami ciemną ścianę lasu, zwłaszcza że ta góra to było przecież miejsce okresowego zlotu czarownic :)
Wstałam więc z murka i podeszłam w stronę światła jakie dawało kilka stojących tu lamp drogowych. Nie mogłam jednak wejść całkiem w jego obręb by Magda nie pomyślała że chcę podsłuchać jej rozmowę. Stałam więc na granicy cienia, starając się kontrolować ciemną przestrzeń dookoła mnie patrząc we wszystkie strony naraz. W końcu koleżanka skończyła rozmowę i wyszła z budki a ja starałam się nie pokazać po sobie jak dużą ulgę mi to przyniosło. Ruszyłyśmy w dół i jak tylko wyjechałyśmy poza obręb światła rzucanego przez ostatnią lampę znalazłyśmy się w czarnej d*pie. Dosłownie czarnej. Mrok ktory nas ogarnął był taki że nie było nic widać. Panowała absolutna czerń, czerń najgłębsza jaka tylko może być, czerń czerni. Nie widziałyśmy naprawdę nic: drogi, siebie nawzajem, nawet kierownic naszych rowerów! To była ciemna, bezksiężycowa noc a wysoka puszcza jodłowo-bukowa blokowała dostęp jakiegokolwiek światła do tej wąskiej, zniszczonej i usianej dziurami drogi po której musiałyśmy zjechać do naszego hotelu. Zatrzymałyśmy się skonsternowane i zaczęłyśmy się zastanawiać co tu robić, czy nie lepiej iść prowadząc rowery. Po pewnej chwili jednak, gdy nasze oczy przyzwyczaiły się do ciemności zauważyłyśmy, że nad naszymi głowami widać smugę usianego gwiazdami nieba, która niewyraźnie ale odbijała się od czubków koron drzew. Postanowiłyśmy więc że będziemy zjeżdżać na rowerach a pilnować drogi będziemy patrząc się do góry na tę smugę. Tak też zrobiłyśmy. Droga na dół zajęła nam całe wieki, jechałyśmy powolutku, ostrożnie ale i tak co chwila któraś z nas z przekleństwem na ustach wpadała w liczne i głebokie dziury. W końcu jednak udało się nam wyjechać z tego lasu bez szwanku. Zjechałyśmy do hotelu, ustawiłyśmy rowery w piwnicznej sali i poszłyśmy na nasze drugie piętro - Magda od razu do pokoju a ja postanowiłam posiedzieć jeszcze na balkonie by ochłonąć trochę.
Usiadłam na balkonowym fotelu a zmęczone nogi oparłam wysoko o balustradę.
Siedziałam tak sobie a nietoperze przelatywały obok, gdzieś tam w lesie zaczęła huczeć sowa, poza tym panowała absolutna cisza bo noc była bezwietrzna. Siedziałam tak kilkanaście minut i już zaczęłam się zbierać z fotela, bo zaczynało się robić zimno, gdy usłyszałam kroki. Spojrzałam w głąb korytarza i zobaczyłam że nasz hotelowy cieć - niejaki Maniek czy jak mu tam było - wchodzi po schodach na górę. Maniek ten następnie podszedł do drzwi balkonu i  zaczął je zamykać. Drzwi te, jak to zwykle bywa w przypadku drzwi balkonowych nie miały klamki od strony zewnętrznej czyli mojej. Wstałam więc żeby dać znać że ja tu jestem i żeby nie zamykał. Maniek jednak, patrząc się prosto na mnie, czy raczej jakby prosto przeze mnie zamknął te drzwi na amen zanim, zdziwiona, zdążyłam wydusić z siebie jakikolwiek dźwięk - i poszedł sobie! Dopiero teraz dopadłam tych drzwi i walnęłam w nie parę razy krzycząc: "hej, ja tu jestem!"
Nie odwrócił się jednak tylko poszedł sobie dalej dosyć chwiejnym krokiem. Maniuś bowiem lubił sobie wypić i to lubił sobie wypić sporo. I często. Właściwie cały czas był na rauszu. Teraz najwidoczniej też i najwidoczniej nie zajarzył że na zamykanym przez niego balkonie stoi w kusych spodenkach i cienkim podkoszulku jakaś tam dziewczyna. Kazali zamykać drzwi i okna na noc? No to pozamykał!
Pomyślałam sobie: "ale wpadłam!". Miałam nadzieję że Maniek pozamyka okna na tym piętrze i wróci żeby zejść po schodach na dół do swojego kantorka. Miałam zamiar tłuc w te drzwi i krzyczeć żeby mnie zauważył, jednak Maniek jak poszedł tak nie wracał. Przypomniałam sobie że z drugiej strony korytarza jest druga klatka schodowa - musiał zejść tamtędy. Stałam więc na tym balkonie jak sierota i czekałam aż ktoś, ktokolwiek będzie przechodził i mnie uwolni. W końcu było nas tu dużo ludzi z mojego klubu ale i też młodzicy i juniorzy z jakiegoś innego kolarskiego klubu typowo szosowego.
Nikt się jednak nie pojawiał, było już dosyć późno i jak wspomniałam na wstępie większość kolarzy smacznie pewnie już spała w swoich wygodnych, ciepłych łóżkach. Łazienki były w pokojach, stołówka o tej porze zamknięta - nikt nie miał interesu by nawet podejść do schodów.
Stałam tak, marznąc coraj bardziej, mając jeszcze wciąż nadzieję że ktoś jednak będzie przechodził. Nie działo się jednak nic, noc dalej była bezwietrzna i cicha i nietoperze dalej bezgłośnie przelatywały, "hu hu hu" - sowa śmiała się z gapy zamkniętej w nocy na balkonie na drugim piętrze...
Zaczęłam walić w te drzwi i tak nieśmiało, tak na pół gwizdka krzyczeć:
- Halo! Halo!!! Jest tam kto?!
Dobijałam się tak kilka minut z przerwami i nic, dalej cisza.
Zrozumiałam, że być może, przyjdzie mi tu nocować. Wcale nie miałam ochoty na spanie w balkonowym fotelu. Zaczęłam się więc rozglądać szukając alternatywnego wyjścia. Wyjrzałam za barierkę w poszukiwaniu jakiegoś piorunochrona, rynny, czy czegoś po czym mogłabym zejść na dół jak jakiś Bruce Willis czy inny van Damme. Nie było tu jednak niczego takiego, kombinowałam czy może nie przejść na drugą stronę barierki i nie skoczyć do środka balkonu znajdującego się na pierwszym piętrze pode mną ale odstraszała mnie wizja mnie samej spadającej i rozpłaszczającej się na chodniku przed wejściowymi drzwiami hotelu. Zastanawiałam się co bym sobie połamała - nogi, ręce, czy wszystko naraz plus wstrząs mózgu. I kiedy by mnie znaleźli - rano?
Stałam i kombinowałam i wyszło mi że albo będę tu spać i się przeziębię na tydzień przed Mistrzostwami Polski albo... schowam dumę i zacznę wzywać pomocy. Pomyślałam, że być może, obsługa hotelu na dole jeszcze nie śpi, może ktoś jest w recepcji, może ktoś wyjdzie na papierosa czy coś i że skieruję swoje krzyki centralnie w dół - tam znajdowało się wejście.
Znowu zaczęłam tak trochę nieśmiało:
- Halo! Halo!! Czy jest tam ktoś?
Zero odpowiedzi.
- Haaaloooo! Jest tam kto???
Nic, cisza. Pomyślalam że jeśli ktoś mnie słyszy to i tak nie wie o co chodzi więc muszę sprecyzować swoje żądania:
- Haaaaaloooo! Jestem tu na górze! Pomocy!
- Haaaaaalooooooo!
- Ktoś mnie zamknął na balkonie!!!
Nic, nawet sowa przestała się odzywać. Zaczęłam drzeć się coraz głośniej:
 - Pomooooocyyyy! Ratuuuuuunku!!!
Nic i nic. Jakbym była sama na tej planecie. Przypomniało mi się, że w razach gdy potrzebny jest ratunek trzeba wołać że się pali bo wtedy ludzie na pewno zareagują, ryknęłam więc z całych sił:
- Haloooo! Pali się!
- No paaaaali się!
Oczywiście nic.
- Hotel się pali!
- No hotel wam się pali, nooooo!
Nic. Cisza. Opadłam na fotel zmęczona wydzieraniem się. No to się nie może dziać naprawę - pomyślałam - to jakiś sen chyba. Chciałabym. Tymczasem przypomniały sobie o mnie komary. Super. Nie mogę tu siedzieć do rana - pomyślałam i postanowiłam że na pewno nie będę. Magda jest przecież gdzieś obok - okna naszego pokoju wychodzą na tę samą stronę co balkon, zawsze to okno mamy w nocy sporo uchylone. Przeliczyłam pokoje w myśli i wyszło mi że to będzie jakieś szóste, czy ósme okno ode mnie, skieruję wrzaski w tę stronę, no musi mnie usłyszeć! Przesunełam się do końca balkonu, wychyliłam się mocno za barierkę i zaczęłam:
- Magda!
- Magdaaa!
- Maaaagdaaaa!
Znowu nic.
- Maaaagdaaaa B. z Optexu!
- Maaagdaaa B. z klubu Optex Opoczno chodź tutaj na ten cholerny balkon i mnie wypuuuuuść!
Nic, nawet nietoperze przestały latać. Widocznie zaburzam im echolokację.
- Magdaaaaa! Jak stąd wyjdę to cię uduszę!!!
Postanowiłam zrobić sobie chwilę przerwy. No przecież musi mnie słyszeć, niemożliwe żeby mnie nie słyszała, jest przecież tak cicho na dworzu. Może akurat jest w łazience i myje się. Odczekałam kilka minut i zaczęłam drzeć się znowu. Dobrze że pokoje chłopaków są z drugiej strony korytarza - myślałam. Nie chciałam żeby oni to słyszeli. Okna pomiędzy naszym pokojem a balkonem zajęte za to były przez tych młodziaków z innego klubu i w pewnym momencie usłyszałam w pierwszym z nich jakieś głosy. Dobrze - pomyślałam - jakieś życie się aktywizuje na tej planecie! Wstąpiła we mnie nowa nadzieja i skierowałam moje wrzaski do nich:
- Hej! Koledzy! Halo!
- Chłopaki! Chodźcie tu i otwórzcie ten balkon!
Żadnej odpowiedzi ale szum w pokoju się wzmógł.
- No chodźcie tuuu! Chłopaki!
Nic, dopiero po paru minutach któryś wystawił kawałek nosa i burknął:
- Cicho już tam, spać nie można...
Krew wściekłości mnie zalała i odwrzasnęłam z całych sił mojego obolałego i zachrypniętego już gardła:
- No to chodźcie tu i mnie z tego balkonu wypuście bo mnie tu ktoś zamknął to wam dam spać do cholery!!!
- Aha. - Nos zniknął i po chwili mały, chudy i wystraszony chłopaczek przyszedł i nareszcie, nareszcie, alleluja i wszyscy święci, w końcu, otworzył mi ten cholerny balkon.
- Dzięki - mruknełam i w przelocie, uciekając czym prędzej do pokoju wyjaśniłam - pijany cieć mnie tu zamknął przez przypadek.
Wpadłam jak bomba do naszego pokoju i wychrypiałam:
- Magda, nie słyszałaś mnie???
- Nie, a co się stało? - odparła zdziwiona koleżanka. Okazało się, ze nie - nie słyszała mnie. Oglądała telewizję a okno było prawie całkiem zamknięte!
No i tak to było, do dziś mi głupio... :)
A te dantejskie sceny rozegrały się w tym właśnie hotelu na tym dokładnie balkonie:

źródło zdjęcia: https://www.phpcon.pl/2010/o-spotkaniu




4 komentarze:

  1. Nigdy nie byłam na żadnym zgrupowaniu :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Żałuj, czasem bywa ciekawie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. No nie, to było w kielcach, moje ostatnie zgrupowanie potem jesienią był koniec jeżdżenia a ty skończyłaś trochę wcześniej...

    OdpowiedzUsuń