sobota, 30 maja 2015

Jak to się zaczęło?

  
"Jak to się zaczęło?" - takie pytanie często jest zadawane sportowcom. 
Jak to się zaczęło? Dlaczego zacząłeś uprawiać ten sport? Częste odpowiedzi to: "Bo brat jeździł/biegał/skakał. Bo wujek był trenerem. Bo miałem blisko do klubu sportowego." 
Jak to było w moim przypadku?
W kolarstwo wkręcałam się powoli. Najpierw były coraz dłuższe wycieczki rozklekotaną Ukrainą, potem - gdy biedny gruchot nie wytrzymał i ostatecznie się rozkraczył - nowy, górski rower na raty i coraz intensywniejsze przejażdżki. To był proces ale o tym że zaczęlam trenować na poważnie zdecydowało jedno wydarzenie.
Był kiedyś w Wawie tor motocrossowy przy ulicy Wał Miedzeszyński (może jeszcze jest ale coś tam ostatnio źle się podobno dzieje). Znajdował się on za pomiędzy wałem wiślanym i samą Wisłą, właściwie tuż pod samym wałem. Uwielbiałam go. Składał się z małych górek, takich hopków - wystarczyło się wdrapać na pierwszy i rozpędzić się i dalej rower jechał sam bo z tego rozpędu wjeżdzało się prawie na szczyt następnej górki. Trzeba było tylko trochę dokręcić i już znowu w dół. I za chwilę w górę. I znowu w dół. I wyprofilowany zakręt. No po prostu bosko było. Górki może i nieduże ale jak tak wykręciłam paręnaście rundek to nieźle dawało w kość. Wracałam z niego zlana potem.
Zaczęłam tam jeździć prawie codziennie, wieczorem, po pracy. Miałam tam ciszę i spokój bo w tą dzicz za wał rzadko kto się zagłębiał, sporadycznie tylko jakiś wędkarz.
Tego dnia pojechałam na tor i szalałam sobie na nim zawzięcie. Jakoś, po pewnym czasie zorientowałam się że na wale usiadła grupka młodych chłopaków. Było ich może z ośmioro, najmłodszy miał na oko tak z 8 lat, najstarszy może jakieś 14 czy 16.
Pomyslałam sobie: "wow, mam widownię!"
"Patrzcie jak wywijam! Nieźle, co?" - zasuwałam dziko dalej pusząc się w sobie. W końcu, zmordowałam się na tyle, że postanowiłam wracać. Zjechałam z toru i ziejąc ze zmęczenia powoli skręciłam na drogę prowadzącą tuż pod wałem. Młodziaki zorientowali się, że to koniec widowiska, wstali i ruszyli górą wału równolegle do mnie. Zbliżyłam się do podjazdu którym mialam wjechać na wał gdy kątem oka zauważyłam dziwne poruszenie.
Młodziaki rozpędzali się zbiegając w dół wału - prosto na mnie!
Zanim zdążyłam się zorientować o co chodzi - spadli na mnie jak stado jastrzębi, jeden z całej siły pchnął mnie w ramię - i poleciałam spadając z roweru prosto w pokrzywy porastające kupę gruzu i śmiecia.
"To o to im chodziło" - pomyślałam z przerażeniem - "chcą mi ukraść rower!"
Moja do żywego ugodzona duma zabolała bardziej niż obdrapane łokcie i kolana. Tylko że młodziaki nie chcieli mi ukraść roweru - oni już to zrobili i właśnie, zanim zdążyłam wygrzebać się z tych pokrzyw - wspinali się z nim w górę wału.
Szybko otrzęsłam się z szoku i zaczęłam wspinać się za nimi czepiając się rękami wysokiej trawy. Byli już na górze, gdy ja byłam jeszcze w połowie zbocza - ciężko mi szło, przecież właśnie skończyłam dość wyczerpującą jazdę. Gdy w końcu, prawie na czworaka, weszłam na ten wał byli już dość daleko, jakieś kilkadziesiąt metrów ode mnie. Zaczęlam biec krzycząc coś w stylu: "oddajcie mi rower, wy sukinsyny jedne, zostawcie go!". W odpowiedzi usłyszałam tylko pogardliwy rechot. Uda paliły mnie żywym ogniem, w płucach brakowało mi powietrza, następny krzyk to już nie był krzyk tylko prawie szept. Zabrakło mi sił i teatralnie upadłam na kolana, ciężko dysząc. 
"Jaka jestem głupia, myślałam że podziwiają moją jazdę a oni tylko chcieli mi ukraść rower i ja teraz już nic nie mogę zrobić" - myślałam z rozpaczą.
Spojrzałam za nimi - już nawet nie biegli, szli sobie spokojnie oglądając się na mnie i śmiejąc się. Najstarszy - pewnie herszt bandy tych młodocianych przestępców - prowadził mój rower, mojego pięknego, stalowego Peugeota, za ktorego jeszcze nie spłaciłam nawet połowy rat!
To koniec. Koniec przejażdżek. Już teraz nie ma mowy że z mojej połówki etatu kupię następnego. Koniec wolności. Koniec przyjemności. Koniec zabawy. 
Teraz tylko siedzenie na dupie w domu przed telewizorem. 
Łzy pocisnęły mi się do oczu. Spojrzałam za nimi - obraz mojego uprowadzanego roweru rozmazał mi sie w oczach.
W tym momencie poczułam że jestem cholernie wkurwiona. Jak to koniec? Jak to mam nie mieć roweru? Mojego roweru? Tak to nie będzie! Przecież zawsze można coś zrobić! Musi być jakiś sposób! Wstałam i rozejrzałam się dookoła - wał jest pusty, nikogo nie ma, nawet w oddali... Żadnego spacerowicza, nikt nie biega, nikt nie wyprowadza psa... Pusto. Ale jak to pusto? - przecież na dole jest ruchliwa ulica! Jedna z głównych arterii Warszawy!
Już wiedziałam co robić - zbiegłam na moich trzęsących się nogach z wału i wpadłam z impetem na asfalt, prawie się przy tym przewracając. Stanęłam na środku pasa i rozkrzyżowałam ręce - wóz albo przewóz - albo się ktoś zatrzyma albo mnie rozjedzie, wszystko jedno!
Jeden samochód ominął mnie łukiem w ostatniej chwili ale drugi z piskiem opon wyhamował tuż przede mną. To chyba było szare, rodzinne Volvo, nawet może kombi. Dopadłam drzwi pasażera i zaczełam krzyczeć, właściwie coś bełkotać o tym że ukradli mi rower, tam na górze wału, pomocy i tak dalej. Facet za kierownicą, żona i siędzący z tyłu syn w wieku podstawówkowym - wytrzeszczali na mnie przestraszone oczy.  Za szybą stała przecież, umorusana, podrapana, zdyszana dziewczyna z mokrymi od potu włosami przyklejonymi do twarzy.
Już myślałam że odjadą, że pomyślą, że jakaś wariatka ale nie. 
Najpierw zobaczyłam to w oczach gościa za kierownicą - chęć pomocy skrzyżowaną z ambicją dania dobrego przykładu rodzinie, potem usłyszałam stanowcze: "wsiadaj!".
Wpakowałam się  do środka i pokazałam palcem: "Tam są, na wale!"
Facet ruszył ostro, minęliśmy dołem młodocianych złodziei i po kilkudziesięciu metrach wjechaliśmy drogą na górę wału. Gdy tylko samochód się zatrzymał, wyskoczyłam z niego jak z procy, za mną równie szybko wysiadł kierowca. Szczyle były jakieś 20 metrów przed nami. Krzyknęłam co sił wskazując palcem: "To oni!"
Facet zawtórował mi tubalnym głosem: "Hej! Oddawajjcie ten rower!"
Szkoda, naprawdę szkoda, że nikt jeszcze nie mógł widzieć ich min. Cała grupka, jak jeden mąż, zastygła w niemym zdziwieniu. Naprawdę - stanęli jak posągi i pootwierali usta. Chwilę trwało zanim do nich dotarło co właśnie się stało, że ta głupia, tak śmiesznie bezsilna ofiara kradzieży którą zostawili prawie jęczącą w trawie za sobą pojawiła się teraz nie wiadomo jakim sposobem przed nimi wyciągając oskarżycielski palec. 
Ogarnęli się po chwili, wypuścili z rąk mój rower i rzucili się cwałem w przeciwną stronę.
Podbiegłam do mojego cudem odzyskanego sprzętu, szybko obejrzałam czy nic mu nie jest (tylko łańcuch spadł), mało brakowało a zaczęłabym go tulić i całować.
Potem zaczęłam wylewać potok podziękowań dla mojego wybawcy, na którego teraz wytrzeszczali oczy żona i syn pękając z dumy. Rzeczony wybawca przerwał mi mówiąc: "Już dobrze, nie ma sprawy, tylko nie jeździj już sama po krzakach dziewczynko"
I tak zrobiłam. Już nigdy nie pojechałam na ten tor. Przez następny tydzień bałam się w ogóle wyjeżdżać z domu na rowerze. Robiłam najwyżej rundkę czy dwie po osiedlu i szybko zmykałam do domu.
Potem doszłam do wniosku, że tak dalej nie można i wyciągnęłam książke telefoniczną. Poszukałam tam telefonów do klubów kolarskich. Pomysłałam: "a właśnie, że będę jeździć, tylko muszę jeździć w grupie."
Tym sposobem zapisałam się do klubu kolarskiego mając na myśli jeżdżenie na towarzyskie wycieczki ale okazało się że to był klub stricte sportowy, co mnie wciągnęło od razu z siłą wodospadu :)





2 komentarze:

  1. To był fajny rower i nie ma mowy o oddawaniu go tak po prostu jakimś gnojowatyn zlodziejaszkom!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dokładnie, nie będą mi tu szczyle podskakiwać! :)

    OdpowiedzUsuń