sobota, 14 marca 2015

Przedsionek piekła

Przedsionek piekła to poczekalnia w przychodni dla dzieci. Jak trzeba tam iść z więcej niż jednym (małym) dzieckiem i - tak jak teraz - panuje jakaś tam epidemia grypy czy innej wirusówki i przychodnia jest wypełniona chorymi dziećmi.




Wczoraj musiałam lecieć z moją dwójką do lekarza. Zawsze jestem skazana tylko na siebie ale tym razem udało mi się wyciągnąć do pomocy męża. Weszliśmy do przychodni - a tam pełno ludzi. Zarejestrowaliśmy się, numerek 16. Rozbieramy siebie i dzieciaki, ja wygłaszam już prawie odruchowo znaną na pamięć formułkę:
- Dzieńdobry, kto z państwa do doktor K.?
- Ja! - odzywa się szatynka w buraczkowej bluzce.
- To ja za panią - kwituję i siadamy wszyscy na krzesłach. Trochę dziwne że jest gdzie siedzieć ale wielu rodziców stoi blisko drzwi od gabinetu. Pewnie boją się że ktoś im się wciśnie w kolejkę.
- A ty co, ludzi nie poznajesz? - pyta mąż
- Jak to? Kogo?
- No ta dziewczyna co się jej pytałaś, przecież byłyście razem w szpitalu jak rodziłaś Lidkę. 
- Ta? - dziwię się - Ale to nie ona!
- Ona! - upiera się mąż.
- Nie ona! - upieram się ja.
- Ale ona, tylko schudła!
- No może że schudła... - zaczynam ostrożnie - może jak schudła, to może i ona, bo bardzo podobna. Wtedy, na dzień przed porodem to i na twarzy była na pewno spuchnięta. To może i faktycznie ona.
Szepczemy dalej, przyglądam się ukradkiem dziewczynie. Trzyma na rękach mocno kaszlącego i wywijającego się z nudów na wszystkie strony malucha. Wiek dziecka też się zgadza - na oko jakieś półtora roku może mieć, no i chłopak, płeć też się zgadza. 
Co myśmy wtedy przeżyły w tym szpitalu! Porodówka była na końcu korytarza, wszystko było słychać! Tego upalnego lipca dwa lata temu był szczyt urodzeń, szpital był pełen brzuchatych kobiet, co i rusz dowozili nowe. Łóżka na porodówce niemal nie stygły. I w dzień i w nocy słychać było dzikie wrzaski i "przyj, kobieto, przyj"! Od tamtej pory nie wpadłyśmy na siebie jeszcze, zastanawiam się - zagadać, nie zagadać?
Ale właśnie zaczyna się bal: "mamo piciu, mamo mniam, mamo nudzę się, nie kop taty, uważaj - brudzisz mi spodnie, nie stój na środku bo pani idzie, nie krusz herbatników, nie stukaj siostry w głowę, tato a cio to, mamo a będzie kuj kuj?, itp, itd, itp, itd, itp...." 
Gimnastykujemy się tak z dziećmi oboje, brak mi rąk do trzymania piciu, mniam, chusteczek, dziecka i torebki. Mija pół godziny. Godzina. Półtorej godziny. Wciąż dochodzą nowi rodzice z dziećmi, poczekalnia zapełnia się coraz bardziej, już nie ma gdzie powiesić kurtek. Znudzone dzieci płaczą, niektóre drą się w niebogłosy, wyrywają się rodzicom, biegają po korytarzu, wpadają na siebie, przewracają się. Rodzice, na skraju wytrzymałości psychicznej próbują to wszystko ogarnąć.
Kolejka przed nami powoli jednak topnieje. Już dziewczyna w buraczkowej bluzce stoi przy drzwiach od gabinetu. Jestem już tak skołowana, że nie wiem czy jestem za nią czy nie... Kurczę, jak jednak nie, to jak spróbuję wejść za nią to inni mnie zagryzą. Sama bym teraz zagryzła taką wpychającą się w kolejkę babę. Postanawiam szybko - zagadam do niej i podpytam jaki ma numerek. Wstaję, chwytam dziecko na ręce i szoruję do niej.
Zbieram swoją pewność siebie i zagaduję:
- Hej!
- ???
- Nie poznajesz mnie, ja ciebie też nie poznałam - szczerzę się.
- No, nie, nie poznaję... - dziewczyna odpowiada niepewnie. Kurczę, myślałam że zaskoczy ale ja się pewnie też zmieniłam.
- Rodziłyśmy razem w szpitalu w Zambrowie, prawie dwa lata temu - szczerzę się dalej, pewna teraz, że pozna mnie.
- To nie ja - ucina z pewnością dziewczyna. Rzednie mi mina. Jak to "nie ja"? Skąd ta pewność? Aha, pewnie wcale nie rodziła w Zambrowie.
- Ale, ale - próbuję coś wydukać, czuję na sobie oczy innych, wiem że słyszą każde nasze słowo i burak wypełza mi na lica.
- To pewnie moja siostra, ona rodziła dwa lata temu w Zambrowie, w Sędziwujach mieszka - ratuje mnie dziewczyna.
- No tak, w Sędziwujach - potwierdzam z ulgą ale wiem że twarz w kolorze upodabnia mi się do jej bluzki.
- My jesteśmy do siebie bardzo podobne, bez przerwy nas mylą!
Pocieszające. To jednak nie ona. Ale zonk... Rozmawiamy chwilę o jej siostrze, wracam potem na swoje miejsce opieprzyć męża że mnie wsadził na taką minę. Mimo to jest sympatycznie, szczerzymy się potem do siebie z dziewczyną  przez całą długość korytarza.
Wczoraj nie było jeszcze tak źle ale o czekaniu z dziećmi do lekarza mogłabym książkę napisać. Najgorzej było jak Lidka złamała rękę i całe popołudnie spędziłam z dzieciakami w szpitalu. Najpierw czekając na lekarza, który się godzinę spóźnił, potem na rentgen, potem znowu do lekarza, potem na zagipsowanie. W gipsowni była palarnia, więc musiałam poczekać aż się lekarze i pielęgniarki napalą do woli i jeszcze przed rentgenem wcisnęła się przede mnie baba. Darłyśmy się na siebie na korytarzu: "to ja byłam przed panią! Nie, to ja byłam przed panią!!!"  OMG, zapomnieć, zapomnieć!
Teraz miało być płynne przejście do właściwego tematu ale że się tak rozpisałam to będzie w następnym wpisie :>










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz